Edukacja jest droższa od złota – 5 arabskich lekcji o kulturze organizacji

Edukacja jest droższa od złota – 5 arabskich lekcji o kulturze organizacji
Jedno z arabskich przysłów mówi, że edukacja jest droższa od złota. Podczas dwuletniego pobytu na Bliskim Wschodzie otrzymałem pięć niezwykle cennych lekcji dotyczących kultury organizacji, które wdrażam dziś z powodzeniem we wrocławskiej agencji Content Solutions.
O autorze
10 min czytania 2017-08-28

Miałem szczęście mieć nieco więcej odwagi i być może nieco więcej pewności siebie niż moi koledzy po fachu, bo kiedy dostałem propozycję pracy w Katarze, przyjąłem ją z marszu. Nie byłem ani najlepszy, ani najmądrzejszy, ale nie miałem też w sobie popularnej w Polsce mentalności, która każe nam się czuć gorszymi, szczególnie w porównaniu z innymi za granicą.

Bliski Wschód, jaki poznałem pracując w Doha, Dubaju, Abu Dhabi i w Bejrucie to tygiel kulturowy i z każdego wyniosłem inną naukę. Mój blisko dwuletni pobyt za granicą, to w zasadzie jedna wielka lekcja. Jeszcze zanim wyjechałem z kraju, narzekałem na podejście Polaków do robienia biznesów, bo wydawało mi się ono zbyt krwiożercze i za mało partnerskie. Emigrowałem w momencie, kiedy założony przeze mnie startup Qute, napotkał pierwsze wyboje – w relacjach z developerami, inwestorami i wspólnikami, więc znałem temat z pierwszej ręki i tym chętniej przyglądałem się temu, jak wygląda to podejście daleko od domu.

Lekcje, które wybrałem i opisuję poniżej, stanowią pewien zbiór postaw i filozofii, które od powrotu do Polski zacząłem wdrażać w pracy zarówno w startupie jak i w agencji, w której pracuję, tj. Content Solutions. Nie są to zatem jedynie spostrzeżenia, czy ciekawostki, ale sposoby postępowania, z którymi obcowałem na pustyni i które uważam za wartościowe na tyle, żeby multiplikować je u nas.

Nie oznacza to bynajmniej, że nie spotkałem się tam również ze złymi praktykami i cechami charakteru. W każdej kulturze są bowiem zachowania i poglądy rażące, dziwne, czy karygodne – z naszego punktu widzenia. Ale kultura jest zawsze wypadową wszystkich tych cech – zarówno dobrych jak i złych. O tych negatywnych napisano już bardzo dużo. Pragnę zwrócić uwagę, że te dobre także istnieją i warto się nimi inspirować i wyciągać z nich lekcje. Szczególnie jeśli te same lekcje można przełożyć z sukcesem na organizację firmy bądź jej sukces rynkowy.

LinkedIn logo
Na LinkedInie obserwuje nas ponad 100 tys. osób. Jesteś tam z nami?
Obserwuj

Katar

Czego się nauczyłem:

Słuchaj podcastu NowyMarketing

  • Szacunek bez względu na status,
  • Work-life balance,
  • Niespieszność 

Majlis to arabska nazwa budynku w przydomowym ogrodzie, w którym spotykają się mężczyźni na grę w karty (najczęściej buraco, odmiana remika), warcaby i na palenie nargili nabitej dokhą. Głównie jednak miejsce to służy do rozmów. Majlis w języku arabskim oznacza miejsce do siedzenia, ale używa się tego słowa głównie w kontekście narad, zgromadzeń i posiedzeń społeczności lokalnej. Budynek ten składa się z siedzisk pod każdą ze ścian i dywanu lub niskiego stołu do podawania czaju, słodkich ciast oraz sziszy. Poduszki i kanapy obszyte są obowiązkowo hipnotyzującym, beduińskim wzorem al sadu – wpisanym na Listę reprezentatywną niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO.

NowyMarketing logo
Mamy newsletter, który rozwija marketing w Polsce. A Ty czytasz?
Rozwijaj się

Biorąc pod uwagę różnice kulturowe i religijne, majlis pełni podobną funkcję do tej, którą w Europie przypisuje się pubom – jest to miejsce spotkań i rozmów znajomych. Tylko zamiast piwa jest karak. W końcu majlis to także miejsce przyjmowania gości, gdzie – według lokalnych obyczajów – należy podejmować tych, którzy są w potrzebie i zapewnić im jedzenie i picie.

Z majlisem związane są wszystkie trzy katarskie lekcje. Po pierwsze niespieszność. W Katarze, a w majlisie w szczególności, czas płynie wolniej. Katarczykom nigdy się nie spieszy. Dzięki temu nie popełniają pochopnych decyzji – także w biznesie. Nawet w najmniejszym ruchu Katarczyka widać zdecydowanie i pewność siebie, które wynikają z tego, że każda ich decyzja, pogląd, czy opinia została wcześniej wielokrotnie poddana próbie, a następnie opatrzona społecznym dowodem słuszności w postaci akceptacji przez instytucję majlisu. Pewnego razu spytałem katarskiego komika i przedsiębiorcę, co sądzi o burzach piaskowych, które w owym czasie mocno dawały się wszystkim we znaki. Wziął głęboki oddech, pokiwał chwilę głową i powiedział: Zastanowię się i odpowiem Ci, gdy spotkamy się następnym razem. Do dziś stanowi to dla mnie kwintesencję ich niespieszności, która wynika z mądrości i chęci przemyślenia odpowiedzi nawet na pozornie proste pytania.

Bez względu na to, czy nieśpieszność wynika z tamtejszego klimatu, widać ją wszędzie. W życiu, w byciu, w tempie chodzenia, a przede wszystkim w biurokracji i pracy. Przez to pojęcie deadline staje się bardzo luźne. Jak będzie to będzie. Godzina spotkania też jest dość umowna. Godzina w tą, czy tamtą, co za różnica. Pod tym względem Katarczycy przypominają nieco europejskich południowców, tylko zamiast mañana mówią Inshallah, czyli jak Bóg da (w domyśle „będzie co ma być”). Kulturowo Katar stoi też w opozycji do świata Zachodniego, stąd nieśpieszność jest poniekąd odpowiedzią na pośpiech i kolokwialny wyścig szczurów. Konsekwencją tego jest inna katarska lekcja czyli work-life balance. Nie zliczę ile razy uczestniczyłem w arcyważnym spotkaniu z klientem albo przetargu, podczas którego padało hasło khalas, następowała przerwa i muzułmanie szli się modlić. Katarczycy naprawdę mają świętości, które determinują ich postawę do świata, siebie nawzajem, nadają tempo dniu, organizują pracę oraz priorytetyzują wszystko wokół. To coś, co przywiozłem ze sobą do Polski i kultywuję w postaci przerw w pracy na spacer, czy medytację. Wiem jak bardzo jest to potrzebne i jak zgubne jest przyspawanie do biurka.

Najważniejszą jednak lekcją z Kataru był szacunek do siebie oraz do wszystkich wokół, choć nie bez wyjątków. Przyjmuję tu jednak pewien stopień ogólności, bo widywałem zarówno sytuacje szacunku do służących oraz tzw. siły roboczej jak totalnego ich braku.Niemniej Katarczycy wydają się początkowo bardzo chłodni i odlegli. Ale to pozór. Rzadko kiedy sami nawiązują rozmowę z przyjezdnymi, bo nie czują takiej potrzeby. Ale kiedy tylko przestałem się bać ich zagajać, wszystko się zmieniło. Okazało się, że to ludzie z olbrzymim kodeksem honorowym i moralnym, którzy nie patrzą na mnie z góry, choć mogliby mnie kupić za dniówkę. Są serdeczni.

Pamiętam swoją pierwszą lekcję arabskiej kultury, siedziałem wówczas w poczekalni do rejestracji samochodu. Wąski korytarz ze stołkami przy ścianach. Trzymałem nogę na nodze, klasycznie. Wzbudziło to jednak zdegustowanie, lekkie oburzenie i chrząknięcia pozostałych towarzyszy kolejki. Głównie Arabów z Egiptu i Jordanii. Na przeciwko mnie siedział Katarczyk w narodowej gutrze i thobie, czyli białej szacie i zakrytą głową. Kiwnął głową spoglądając na moją stopę. Spojrzał mi w oczy, uśmiechnął i się pokręcił głową. Opuściłem nogę czekając na aprobatę. Kiwnął głową wciąż uśmiechając się serdecznie. Reszta wciąż jeszcze się dąsała. Kiedy na tablicy pojawił się numer z kartki Katarczyka, wstał powoli i idąc do okienka poklepał mnie ramieniu z dobrocią i sympatią. Potem okazało się, że kierowanie na kogoś podeszwy buta jest uznane za bardzo niegrzeczne, bo spód buta stąpa po ziemi, a więc jest nieczysty. To szacunek do innych, ale też do siebie, abyśmy się na to nie godzili.

To jeden z setek przykładów, z którymi spotykałem się każdego dnia. Jednak najbardziej dobitnie szacunek ten przejawiał się w relacjach z ludźmi i klientami. Byłem po obydwu stronach przez te kilka miesięcy i w różnych rolach. Byłem traktowany za każdym razem tak samo dobrze od rozmów o pracę, po wypady rajdowe na pustynię z wicemistrzem świata Mohamedem Abu Issą – synem szejka i magnata – aż po spotkania z klientami. Katarczycy mają niebywały talent do sprawiania, że ich rozmówcy czują się zaopiekowani, że czują się ważni. Nie przesadny, ale wynikający z uwagi i szacunku jakim darzą innych. Z ciepła, jakie mają w sobie. To bardzo ważna lekcja zawodowa i życiowa.

Emiraty 

Czego się nauczyłem:

  • Współpraca ponad podziałami,
  • Pokora,
  • Priorytety,
  • Elastyczność.

Emiraty różnią się od Kataru przede wszystkim skalą i rozmachem. Niemniej zarówno jeden jak i drugi kraj jest na wskroś kosmopolityczny i w każdym imigranci stanowią ponad 90 proc. populacji. Skutkuje to chociażby tym, że w Dubaju przyszło mi zarządzać kilkudziesięcioosobowym zespołem, który skakał sobie do gardeł. Z jednej strony byli Arabowie z Egiptu, Libanu, Arabii Saudyjskiej, Jordanii, Syrii i Palestyny, a z drugiej Azjaci z Indii, Pakistanu, Sri Lanki, czy Filipin. Arabowie nie znosili Azjatów, ale nie kochali się też między sobą. Ogólnie sytuacja była ciężka.

Dochodziło do otwartych wojen słownych, a nierzadko przepychanek. A mimo to agencja funkcjonowała i rosła YoY (Year over Year) jako jedna z największych na całym Bliskim Wschodzie. Jak to możliwe? Ano dlatego, że dobro wyższe, czyli dobro wspólne było ważniejsze niż prywatne niesnaski. Klasyczna piramida Maslowa. Tok rozumowania był dość logiczny: jeśli będziemy się kłócić i odbije się to na biznesie, stracimy klientów, a chwilę potem pracę. Należy przy tym pamiętać, że Dubaj to miejsce hiperkonsumpcyjne, gdzie żyje się na kredyt. Super auta, eleganckie apartamenty, za które płaci się za rok z góry, sprzęty i podróże. Nikt o zdrowych zmysłach nie narazi na szwank swojego dobrobytu jakimiś prywatnymi poglądami, bo hierarchia naszych potrzeb jest dość uniwersalna i globalna mimo wszystko.

Stąd praca w Dubaju i Abu Dhabi nauczyła mnie współpracy ponad podziałami. To nie tak, że traktowaliśmy się jak zwierzęta pod ochroną, bo potrafiliśmy mówić sobie wprost o tym, że się nie lubimy i nie było to tajemnicą. Ale na koniec dnia sukces agencji, czyli nasz wspólny sukces był ważniejszy. Zrozumienie tego zaowocowało też zmianą priorytetów. Do tej pory pracowałem na swój sukces, na swoje portfolio, na swoje case studies. Ale to droga bardzo samotna i trochę donikąd. Nie ma bowiem w agencjach sukcesu jednostkowego i wszystko jest efektem dodawania kolejnych cegiełek na każdym etapie budowy tego kolektywnego osiągnięcia.

Praca w takim tyglu, jakim jest Bliski Wschód, to olbrzymie wyzwanie. Szczególnie dla kadry zarządzającej. Pamiętam – jakby to było dziś – kiedy leciałem samolotem z Warszawy do Dubaju, dzień przed planowanym debiutem w nowej pracy. Układałem sobie wówczas w głowie jakim będę szefem i jak będę zarządzał ludźmi. Chciałem być fajny, chciałem żeby mnie lubili. Postawiłem więc na model amerykański open doors policy. To był fail. To się totalnie nie udało i nie mogło udać. Poświęcałem osiem godzin dziennie na zabawę w psychoterapeutę. A mój mąż nie dostał wizy i jestem tu sama. – Mówiła jedna z pracownic. A moja żona ze mną nie sypia i przekłada się to na mój performance w pracy. – Mówił facet z Pakistanu. Z czasem okazało się, że nie pracuję ani ja ani nikt inny. Musiałem pogrzebać swój plan i zmienić kompletnie założenia oraz model zarządzania żeby być efektywnym. Musiałem być elastyczny i zrozumiałem, że nie ma jednego dobrego modelu, a to co świetnie zadziała w jednym ekosystemie, kompletnie nie przyjmie się w drugim. Zarządzanie powinno być reaktywne i odpowiadać na sytuację zastaną, wynikać z analizy problemów w strukturach firmy, a nie być z góry zaplanowane.

To samo nauczyło mnie też pokory. Zawsze bowiem znajdował się ktoś mądrzejszy, silniejszy, bogatszy albo bardziej pracowity. Dubaj zweryfikował wiele wyobrażeń, które miałem o sobie i o pracy. Przed emigracją zdarzało mi się patrzyć na niektórych z góry. W Dubaju mnie z tego wyleczono i zrozumiałem – w kontekście pracy, że nie ma ludzi lepszych i gorszych. Są tylko tacy, którzy dobrze lub źle wykonują swoje obowiązki. Mogą być też mniej zdolni albo na niewłaściwym stanowisku, ale nie gorsi. Tę samą filozofię staram się dziś wcielać w życie w Content Solutions.

Liban

Czego się nauczyłem:

  • Nagradzania siebie
  • Życzliwości

O Libanie myślę z sentymentem. To wspaniałe miejsce. Mieszkałem przez miesiąc w Bejrucie, do którego wysłano nas z Kataru z okazji przetargu dla Vodafone. Mieliśmy odciąć się od wszystkich innych obowiązków i skupić tylko na tym jednym. Miałem więc okazję poznać dedykowany team kreatywny Libańczyków, miasto, obyczaje, historię i kulturę. Szybko przestało mnie dziwić współistnienie i koegzystencja różnych światów: ci sami ludzie chodzący na modlitwy do kościoła i do meczetu, młode kobiety ubrane w spódniczki mini, białe kozaki i hidżaby na głowie, czy przepięknie wpasowane w krajobraz antycznego miasta czołgi, gotowe strzelić w każdej chwili. Podczas jednego z samotnych spacerów zostałem nawet zatrzymany przez uzbrojony patrol Hezbollahu, ale byli na tyle uprzejmi, że wskazali mi najbliższy bar, gdzie ponoć mieli dobre i tanie piwo.

W Libanie daje się odczuć osobliwe napięcie. Powietrze jest gęste. Ludzie żyją tam jakby jutra miało nie być. Bo faktycznie może go nie być, co wynika z historii kraju, który podbity był przez siedem różnych wielkich cywilizacji, a w samym XX wieku toczył kilka wojen z Izraelem. Nigdzie indziej nie żyje się tak chwilą jak tam. Nigdzie indziej nie pali się też tyle papierosów bez jakiejkolwiek refleksji dla zdrowia i nigdzie nie ma też tylu operacji plastycznych na mieszkańca, co w Libanie. Na coś przecież musimy umrzeć. – Słyszałem ciągle, choć brzmiało to bardziej jak zrezygnowane fuck it, man.

Pomimo tego złowieszczego nastroju, a może właśnie dzięki niemu, Libańczycy są niebywale otwarci, życzliwi, serdeczni i przyjacielscy. W zasadzie jedyni bliskowschodni przyjaciele, których mam do dziś, są właśnie stamtąd. Kiedy było mi źle, ale nie szło nam w pracy to właśnie oni przynosili piwo, hummus, klepali po plecach i mówili Don’t worry habibi, It’s gonna be alright. Od nich nauczyłem się celebracji życia, nagradzania się za choćby małe osiągnięcia i cieszenia się tymi osiągnięciami. To niezwykle ważne jeśli chcemy zachować zdrowie psychiczne oraz właściwą równowagę pomiędzy pracą, a życiem prywatnym. To w końcu z Libańczykami spędziłem też swoje pierwsze Boże Narodzenie poza krajem. To nic, że byli to akurat libańscy muzułmanie, ale chodziło im tylko o bycie razem, o gościnność, o wspólne przeżywanie. Taki, powiedzmy, mindfulness.

Jak to wszystko przenieść do Polski?

Nie chcę żeby to zabrzmiało transcendentnie, bo nie doznałem też olśnienia podczas pobytu na Bliskim Wschodzie. Miałem natomiast sposobność, aby przyjrzeć się temu, co działa, co nie działa i jak być może powinno działać. Z uwagi na specyfikę tamtego regionu nie wszystkie procesy da się przeszczepić bezpośrednio i bezboleśnie. Można natomiast wyciągnąć wnioski i próbować zmian na meta poziomie naszej codziennej pracy, podejścia do ludzi, klientów i agencji oraz do siebie samych. Większość powyższych learningów ma też wspólny pierwiastek i mniej lub bardziej się zazębia. Nic więc dziwnego, że końcowe wnioski są ich wypadkową.

Moimi lekcjami są:

  1. Klientocentryzm. Ale nie w ujęciu służalczym, a w ujęciu partnerskim, równym sobie i pełnym wzajemnego szacunku. Klientocentryzm także w ujęciu konsumenckim, czyli klienta końcowego, a nie tylko bezpośredniego klienta agencji (w relacji agencja-klient). Innymi słowy jest to przejście z myślenia o marketingu b2b do marketingu b4b (lub human 2 human).
  2. Gratyfikacja. Wynika to z szacunku do innych oraz do ich pracy, ale także z szacunku do siebie samych. Może się objawiać premiami, czy wakacjami na koszt firmy, ale może występować też pod postacią poklepania po ramieniu, a niekiedy samego “dziękuję” lub “dobra robota”. Gratyfikujmy też siebie samych, róbmy sobie przyjemności żeby nie zatracić się w samej tylko pracy. Może to być pójście do kina, cheat day w postaci lodów, czy weekend w lesie. Co komu w duszy gra.
  3. Ustępliwość. Pod tym hasłem kryje się kilka wniosków. Przede wszystkim nie powinniśmy być uparcie przekonani o swojej nieomylności. Stąd potrzeba elastyczności i otwarcia głowy, słuchania innych i weryfikowania swoich przekonań i pomysłów. To też pokora i chęć odbijania swoich pomysłów od innych. W Content Solutions stosujemy to każdego dnia. Jesteśmy ekspertami w swoich dziedzinach z wieloletnimi doświadczeniami każdy, a mimo to każdorazowo pytamy się siebie wzajemnie o zdanie. Dzięki temu unikamy samouwielbienia, które często przysłania cel.
  4. Teamplay. Model, który dobrze jest znany z gier komputerowych i o którym warto pamiętać także w pracy. Przed nami wspólny quest. Choć możemy mieć inne poglądy, albo taski po drodze, koniec końców mamy do pokonania tego samego smoka na końcu – a razem będzie nam łatwiej.
  5. Chwila dla siebie. Lekcja, którą wyciągnąłem z gościny w majlisie. To potrzeba, a może wręcz konieczność niespieszności, zastanawiania się nad swoimi działaniami, bycia tu i teraz, czy popularnego mindfulness. To refleksyjne, a nie ignoranckie podejście świata wokół. To w końcu walka z pokusą dawania odpowiedzi JUŻ i TERAZ. To przymus myślenia.