Coca-Cola Life – głupota i arogancja to zawsze złe połączenie [CASE STUDY]

Coca-Cola Life
Głupota połączona z arogancją to mieszanka wybuchowa. Zwłaszcza w świecie wielkich korporacji taka kombinacja niemal gwarantuje spektakularną katastrofę.
O autorze
17 min czytania 2025-09-15

Stupid and arrogant ma pomysł tak tępy, że aż boli. Ale przyprawia to ego tak wielkim, że aż zagłusza wszystkie ostrzeżenia. Witaj w Coca-Cola Life – jednej z najbardziej przewidywalnych katastrof w historii marketingu. Bo kiedy dział PR mówi o „zmieniających się stylach życia”, a konsumenci tylko przewracają oczami, wiesz, że właśnie odpalili zielony ogień.

Jak zabić czerwoną ikonę w zielonym kolorze

Dziś weźmiemy na warsztat case study, które przez lata pomijano zmową milczenia – a które w mojej skromnej ocenie marketingowca zasługuje na pełną, publiczną, intelektualną chłostę. Niektórzy powiedzą, że „analiza wsteczna zawsze skuteczna”, ale to taki rasowy, brutalny i przewidywalny przykład globalnej korpo-głupoty, że aż prosi się o analityczny wpi***** post-mortem. Pokażę ci, jak aroganccy idi*ci o mentalności stada potrafią stworzyć coś tak absurdalnie złego, że aż boli. Bo „stupid and arrogant” to zawsze zła kombinacja – a zadufani w sobie wizjonerzy z Coca-Coli dali nam na to podręcznikowy przykład. Jeszcze jak. W dużych firmach nie brakuje inteligentnych ludzi. Ale wystarczy kilku decydentów z przerośniętym ego, żeby zagłuszyć każdy głos rozsądku. Arogancja podpowiada im, że są nieomylni. Głupota – że rynek ich pokocha. I tak powstają produkty, o które nikt nie prosił, rozwiązujące problemy, które nie istnieją, zaprzeczające faktom, które im nie pasują. Wokół nich krąży orszak przytakujących yes-manów którzy karmią się własnym PR-owym bełkotem i, co gorsza, zaczynają w niego szczerze wierzyć. Słuchają tylko siebie i żyją w przekonaniu, że każdy ich pomysł to złoto. A w rzeczywistości – to korporacyjny teatrzyk absurdu, stadna wizja, w której bullshitem można zagłuszyć każdą logikę. I tak oto lecą pier****** baranka prosto o ścianę, z zielonym liściem na etykiecie i miną pełną przekonania.

Zielone gó*no greenwashingu: przypadek Coca-Coli Life

Coca-Cola Life – bo tak właśnie nazwano ten zielony eksperyment z pogranicza marketingu życzeniowego i strategii greenwashingu, pisanej pod kret*ński raport ESG – miała być „naturalnie słodzoną” alternatywą dla klasycznej Coli, czyli czymś w rodzaju napoju dla tych, którzy chcą się truć… ale prawdziwym cukrem i z umiarem. W teorii: mniej cukru, mniej kalorii, więcej „zielonego dobra” na etykiecie. W praktyce? Mikstura z trzciny cukrowej i stewi, która miała smakować jak Cola, wyglądać jak detox, konwertować fanów zielonej herbaty i sprzedawać się jak innowacja. Wersja mid-calorie – czyli ani light, ani normalna, po prostu marketingowa schizofrenia w płynie z zieloną etykietą, abyś przypadkiem nie rozpoznała jej od razu na półce.

Zadebiutowała w 2013 w Ameryce Łacińskiej, bo jak wiadomo – jeśli coś może się nie przyjąć, to najlepiej przetestować to tam, gdzie sprzedaż nie zrujnuje globalnych słupków. Potem ruszyła do Wielkiej Brytanii (2014), a następnie do USA, gdzie – ku zaskoczeniu dokładnie nikogo – sprzedaż była tak spektakularnie nijaka, że do 2020 roku cały projekt został pogrzebany bez większego żalu entuzjastów marki. Ostateczny bilans to mniej kalorii, więcej przepalonego budżetu marketingowego i absolutnie zero sensu.

LinkedIn logo
Na LinkedInie obserwuje nas ponad 100 tys. osób. Jesteś tam z nami?
Obserwuj

I właśnie dlatego warto się temu przyjrzeć bliżej – bo Coca-Cola Life to nie tylko produkt, który obnażyłby gigantyczne pokłady bufonady każdej aroganckiej korporacji, to przypadek kliniczny. Kompletny przegląd tego, jak wygląda strategia stworzona przez ludzi, którzy nie potrafią powiedzieć „nie” pomysłowi, który brzmi ładnie w PowerPoincie, ale potyka się o własne nogi w zderzeniu z rzeczywistością. Zaraz rozbierzemy to na części: od założeń, przez opakowanie, po śmierć kliniczną produktu, której nie powstrzymały ani zielone liście, ani certyfikat „naturalności”.

Strategiczna iluzja pod tytułem „Life”

Na papierze wyglądało to całkiem zgrabnie: Coca-Cola chciała pokazać, że umie czytać trendy. A przynajmniej – że umie je wkleić w PowerPointa i dołożyć do tego liść stewii w roli alibi. Bo skoro wszyscy trąbią o otyłości, podatku cukrowym i millenialsach z jogą w lunchboxie, to może warto wrzucić coś, co smakuje prawie jak cola, ale nie wzbudza takiego poczucia winy? Voilà – oto Coca-Cola Life. Zielona etykieta, trzcina cukrowa w duecie z roślinką z Paragwaju, mniej kalorii, ale nadal „ten sam great taste™” – przynajmniej według działu komunikacji.

Słuchaj podcastu NowyMarketing

Produkt pozycjonowany był jako „naturalna słodycz” – coś w rodzaju świętego Graala dla tych, którzy boją się aspartamu bardziej niż cukrzycy typu drugiego, ale nie chcą jeszcze przechodzić na kombuchę, czyli kombinujemy wokół barier i lapsed users. W teorii: 35% mniej kalorii, zero sztuczności, balans między realnym cukrem a stewią. W praktyce: napój, który nie był ani wystarczająco dietetyczny, ani wystarczająco klasyczny, ani – o ironio – wystarczająco potrzebny. Ale wpisywał się w „Responsibility Deal” brytyjskiego rządu, więc odhaczono rubrykę CSR i można było udawać, że Coca-Cola „odpowiada na oczekiwania zdrowotnie zaniepokojonych konsumentów”. James Quincey, wtedy jeszcze nie CEO, tylko PR‑owy generał na froncie stewiowej fikcji, opowiadał o „zmieniających się stylach życia” i że Life „uzupełnia portfolio”. Tylko że nikt nigdy nie powiedział: „Marzę o Coli, ale takiej trochę zdrowszej. Tak 2/3 cukru, 1/3 nadziei”.

NowyMarketing logo
Mamy newsletter, który rozwija marketing w Polsce. A Ty czytasz?
Rozwijaj się

Z punktu widzenia centrali, Life miała jednak jeszcze jedno zadanie: powstrzymać spadki. Rynek Coli leciał w dół, w Argentynie, Chile, UK, sprzedaż zaczynała się sypać, a Coca-Cola panicznie szukała czegoś, co nie będzie wyglądało jak recykling Zero czy Light. Wersja Life miała stworzyć „efekt halo”, czyli efekt „może nie kupię tej, ale przypomniało mi się, że w ogóle istniejecie”. W UK przez moment nawet się udało – świadomość marki Coca-Cola wzrosła o 5%. Brzmi świetnie, dopóki nie uświadomisz sobie, że to taki ogon który merda psem, niby można bo „z przodu morda z tyłu merda”, ale na dłuższą metę jest to po prostu słabe. W komunikacji poszli w klasykę złudzeń konwergencji: „więcej wyboru dla świadomego konsumenta”, „zdrowsza przyjemność”, „dopasowane do każdej okazji”, „mniej kalorii, więcej celebracji” – czyli to wszystko, co brzmi jak cytaty z warsztatów copywritingu dla agencji w trakcie briefu na coś, czego nikt nie chce, ale wszyscy udają, że muszą to mieć. Bo właśnie to było sednem: Life miała zatrzymać konsumentów wewnątrz imperium Coca-Coli. Żeby nie uciekli do Eviana, Stanleya, boomującego rynku malt-based non-alkoholic beverages, czy jakiegoś startupowego napoju z węglem aktywnym i obietnicą równowagi hormonalnej. Miała ich utrzymać w świecie czerwonych ciężarówek i reklamy z Mikołajem, tylko w wersji bardziej fit. Mikołaj na diecie, bez brzucha, hipstersko fit, z jabłkiem zamiast butelki – ale wciąż ten sam święty.

Ostatecznie była to próba pogodzenia dwóch światów, które nie mają ze sobą nic wspólnego: ikonicznej marki, która kojarzy się z hedonizmem, z produktem, który miał udawać, że nie robi nam krzywdy, a tak naprawdę stał się największym wrogiem swojej marki-matki. Bo jeśli mówisz: ta zielona to życie, to równie dobrze możesz powiedzieć: ta czerwona to śmierć i rozdawać puszki żałobnikom w domach pogrzebowych. Próba stworzenia nowej religii – takiej, w której można mieć i grzech, i rozgrzeszenie w jednej puszce to był totalny dramat nieumiejętności w tym projekcie. Ale, zanim przejdziemy do nekrologu, warto jeszcze chwilę popastwić się nad tym, kto właściwie uwierzył, że to ma sens.

Branding, czyli: kiedy liść stewii staje się strategią

Coca-Cola Life wyglądała jakby ktoś wrzucił klasyczną butelkę Coli do lasu deszczowego i uznał, że skoro przetrwała – to znaczy, że jest eko. Zielona etykieta, liść przy logo, totalny zwrot o 180 stopni od czerwonej identyfikacji, z którą przez ponad sto lat utożsamiano „Colę” jako taką. Żadnych półśrodków – klasyczna czcionka Coca-Coli została na miejscu, ale dopisana została małą, milutką czcionką „life” – jakby ktoś z działu marketingu chciał powiedzieć: „patrzcie, nie zabijamy, tylko osładzamy… ale zdrowo”.

I właśnie w tej idiotycznej estetyce przebierańca – zielono, roślinnie, plastik bio – Coca-Cola zbudowała pełne uniwersum strategii komunikacyjnej, której głównym insightem było: „mniej kalorii, ale nadal Cola, więc proszę się nie bać”. Nawet kontur butelki dostał zieloną osłonę – jakby sam kształt miał przejść na dietę. Do tego dochodził PlantBottle, czyli butelka z plastiku częściowo roślinnego – 30% zielonego uspokojenia sumienia (jestem ciekawy kiedy będą poważne zarzuty od instytucji za kolejny greenwashing). Całość miała dawać poczucie, że to już nie tylko napój, ale symbol zmian. Etykieta jakby mówiła: „Hej, jesteśmy częścią rozwiązania, a nie problemu. Naprawdę”.

Tyle że, no właśnie. Zmieniając kolor marki z ikonicznej czerwieni na „zielony wellness”, Coca-Cola nie tylko chciała coś zakomunikować – chciała wskoczyć do wagonika eko-rewolucji z takim opóźnieniem, że jedyne co zdążyła, to przykleić się do tylnego zderzaka. Efekt? Część odbiorców uznała to za miłą odmianę, część – za wizualne nieporozumienie, a reszta oskarżyła firmę o klasyczny greenwashing: zielona etykieta, stary cukier, zero nowej jakości.

Pozycjonowanie produktu, czyli Cola dla tych, którzy się łudzą

Hasło: „ten sam smak, mniej kalorii, z naturalnych źródeł”. Przekaz: dla tych, co kochają Colę, ale nie chcą się przyznawać. Marka grała ostrożnie – nie mówiła wprost, że to „zdrowe”, ale delikatnie sugerowała, że lepsze. Że bardziej „życiowe”. Nazwa „Life” nie była przypadkowa – to przecież Cola dla ludzi, którzy nie chcą umrzeć, ale nadal chcą cieszyć się życiem. Reklamy? W UK outdoorowy lifestyle: natura, rodziny, pikniki, „naturalna słodycz” i dzieci w miękkim świetle. W Argentynie viralowy spot z młodymi rodzicami, zakończony sceną, w której ojciec pije Life i dowiaduje się, że żona jest znowu w ciąży. Czy to była sugestia, że Coca-Cola Life to twój napój życia? Być może. Emocja była, storytelling był, viral też.

W USA? 4000 akcji samplingowych w delikatesach, w tym „naturalnych” sieciówkach jak The Fresh Market (ten pomysł na 100% musiał być efektem pięciodniowych warsztatów brandingowych w The Ritz-Carlton Half Moon Bay w Californi), plus kampanie social media (ale bez Super Bowl – bo aż tak pewni siebie nie byli).

Zielona etykieta była spójnikiem, ale linia komunikacyjna była rozproszona – najpierw osobna kampania, potem „One Brand” – jakaś dramatyczna próba podbicia zdechłego kota – pojawiło się logo Coca-Coli na czerwonym tle, na tej zielonej etykiecie i wszystko wrzucone do jednego worka z hasłem „Taste the Feeling”, co znaczyło tyle, co „smakuj emocje, nie pytaj co pijesz”.

Target: czyli dla kogo to wszystko było?

Dla kogo był ten produkt? Oficjalnie: dla świadomych, zdroworozsądkowych 35-55-latków. Czyli dla ludzi, którzy nie do końca wierzą w Diet Coke (bo aspartam), ale klasycznej Coli też się już trochę boją (bo brzuch, bo insulina, bo lekarz mówił). W praktyce: wykształceni, miejscy, lekko boho, z kontem na Pintereście albo aplikacją do Trader Joe. Badania w UK pokazały, że Life kupowali raczej ci z wyższym dochodem (40–55k funtów rocznie) – czyli segment, który nie kupuje Coli przypadkiem, tylko, bo widzi w niej wybór ideowy. Produkt miał też złapać tzw. „dual userów” – tych, którzy piją i klasyczną, i dietetyczną. Life miała być kompromisem. Ale problem z kompromisem jest zawsze ten sam: nikt go tak naprawdę nie kocha. Dietetyczni twierdzą, że to za słodkie. Klasyczni – że to dziwne. Zdrowi – że to nadal Cola. A reszta nie wie, po co w ogóle ten produkt istnieje. Serio sam się gubię jak próbuję to ułożyć – co za bełkot.

Coca-Cola Life: zielona etykieta, czerwony minus

Na początku było zainteresowanie. Nawet całkiem spore. Media pisały, influencerzy testowali, konsumenci kiwali głowami z miną „hmm, ciekawe”. Wjechało klasyczne blind-testowanko (ja je***, oni się nigdy nie nauczą). Zielona etykieta przykuwała wzrok – niektórzy nawet mówili, że to smakuje lepiej niż Diet Coke. Stewia, czyli magiczna roślina z Paragwaju, miała być tym, co ocali Colę od całkowitego wyrzucenia z listy rzeczy dozwolonych po 35. urodzinach. Realny cukier + liść = kompromis XXI wieku. A że był „naturalny”? Cóż, nikt nie wiedział co to dokładnie znaczy, ale ważne, że nie „chemia” jak w tej czerwonej. xD. W UK w pierwszym roku sprzedaż dobiła do prawie 29 milionów funtów. FMCG-owe media dostały org*zmu. W Stanach też nieźle – pierwsze testy, dobre opinie, zielony zadziałał. Nawet jak nie smakował lepiej, to przynajmniej wyglądał na „mądrzejszy wybór”.

Zdrowa Cola? Eksperci: „Aha, jasne”

Bo potem przyszedł zimny, kliniczny głos ekspertów od zdrowia publicznego – i wziął całą tę kampanię za twarz. „Marketingowy bullshit”, „cztery łyżeczki cukru w puszce”, „ćwiartka dziennego limitu dla dziecka”. Akcja na cukier w UK grzmiała, że to ściema. Children’s Food Campaign powiedziało to wprost: „Używacie programu zdrowotnego rządu jako przykrywki, żeby sprzedać coś, co nadal tuczy.” A Mark Ritson – nasz święty patron bezlitosnych marketerów – dorzucił od siebie: „To zapowiedź śmierci Coca-Coli. Produkt, który nie jest ani zdrowy, ani naturalny – i nie wiadomo, dla kogo właściwie istnieje”. I miał rację. Bo Coca-Cola Life wylądowała dokładnie tam, gdzie lądują wszystkie produkty próbujące być wszystkim dla wszystkich – czyli w ziemi niczyjej. Za dużo cukru dla zdrowych. Zbyt dziwny smak dla klasycznych. Zbyt delikatny dla tych, co chcą grzechu. Zbyt sztuczny dla tych, co chcą natury.

Jak zrobić spektakularną klapę – poradnik dla aroganckich korpo idi*tów

Skoro już znamy rezultat, cofnijmy się i zobaczmy, jak do tego doszło. Oto krótki poradnik w kilku krokach, jak stworzyć marketingową katastrofę na wzór Coca-Coli Life. Uwaga, przyszli nobliści działów „strategy & innovation” – notujcie pilnie!

  • Do końca udawaj, że wszystko gra. Już wszyscy wiedzą, że produkt zdechł? Ty nie. Ty trwasz. Powtarzasz z kamienną twarzą: „To część naszej strategii długoterminowej”. „Inteligentne ryzyko”. „Zielona alternatywa, która coś znaczy”. I kiedy już nikt nie kupuje, a media piszą „zniknął z półek”, ty powiedz: „To znak, że nauczyliśmy się wiele”. I idź po premię.
  • Wymyśl nieistniejący problem do rozwiązania. Sprzedaż spada? No to zamiast poszukać prawdziwej przyczyny (na przykład tej bolesnej: że ludzie mają już dość picia cukru w płynie), stwórz sobie urojenie w Excelu. Coś w stylu: „Znaleźliśmy niszę! Ludzie chcą zdrowej Coli!”. Serio? Bo przecież całe pokolenia leżą nocami i marzą, żeby w końcu pojawił się napój, który będzie smakował jak wyrzut sumienia po siłowni. Znajdź problem, którego nikt nie ma – i ogłoś, że tylko twoja korporacja go rozwiąże. Voilà, innowacja przez wielkie „I”.
  • Zignoruj rzeczywistość i dane. Masz badania? Trendy? Fokusy, które mówią: „jeśli chcę mniej cukru, piję wodę”? Wyrzuć to. Po co analizować, że rynek dietetyczny jest już pełny, że nikt nie jęczy za „pół-dietetyczną” Colą? Lepiej pomyśl: „Jesteśmy globalną-ku**a-ikoną, jak coś wymyślimy, to świat padnie przed tym na kolana”. Spoiler alert: nie padnie.
  • Uwierz w swój własny hype (czytaj: w korporacyjne bzdury z keynote’a). Zbierz zarząd i dział marketingu w sali, odpal prezentację z hasłami „naturalny!”, „dla millenialsów!”, „zielony = wellness!”, „zmiana stylu życia!”. Wszyscy klaszczą. Euforia jak po wygranym Lwie na Cannes. Krytyczne myślenie znika z pokoju szybciej niż batoniki przed lunchem. I niech Ci się nawet przez moment nie przemknie pytanie „czy to ma sens?” – bo przecież już wszyscy uwierzyli, że ma. Well done, great succes, hasztag teamwork.
  • Zamieszaj przekaz do granic absurdu. Nazwij produkt tak, żeby brzmiał jak polisa na życie. Coca-Cola Life – no przecież nie wiadomo, czy to napój, czy konsulting z zakresu mindfulness. Bądź swoim największym przeciwieństwem, bo przecież skoro nowość = życie to ta czerwona = śmierć. Opakuj to w zielony kolor, żeby ludzie pogimnastykowali te swoje otępiałe od cukru mózgi, zanim skojarzą przy półce, że w ogóle ty to ty. I poczuli się zdrowiej na sam liściasty widok, ale nie zapomnij zostawić środka pełnego cukru. Stwórz reklamę, w której ktoś biega boso po łące i pije Colę po jodze. Spójność komunikacyjna? Gdzie tam – ważne, żeby było lifestyle’owo. I żeby wyglądało jak wybór. Nieważne, że nikt go nie potrzebuje.
  • Wywal miliony na marketing i pompuj balonik. Zrób outdoor, digital, spoty, social sampling, green screeny, in-store show. Zatrudnij Rosie Huntington-Whiteley i niech opowiada, że to „natural sweetness in a bottle”. Ignoruj miny tych, którzy po spróbowaniu stwierdzają, że smakuje jak Cola rozcieńczona wodą z trawnika. Hype is king. Do przodu.
  • Ignoruj pierwsze oznaki porażki. Sprzedaż się nie kręci? Świetnie – tniemy ceny! Rozdajemy kupony! Winimy pogodę, lockdowny, inflację i orbitę Księżyca. Wszystko, tylko nie siebie. To nie jest porażka – to „niewystarczająca edukacja konsumenta”. Przecież to ludzie są głupi, nie my. Oni jeszcze nie wiedzą, jak bardzo chcą tej Coli.

Voilà. Gotowe. Przepaliłeś kupę hajsu, ośmieszyłeś firmę, wszyscy wiedzą, że produkt nie miał prawa działać. Ale spokojnie – w korpo i tak będą roczne bonusy. Bo przecież każdy projekt to nauka. A że nikt nie chce się uczyć na cudzych błędach? To już klasyka.

Coca-Cola – mistrzowie arogancji

Jeśli ktoś szuka wzorca korporacyjnej buty w czystej postaci, niech zacznie i skończy na Coca-Coli. Bo Life to nie był pierwszy raz, gdy ktoś tam uznał, że można olać zdrowy rozsądek i zbudować nowy świat w Excelu.

  1. Rok 1985 – New Coke. Legenda głupoty. Zmienili smak najpopularniejszego napoju świata, bo uznali, że wiedzą lepiej niż klienci. Efekt? Ludzie wyszli na ulice. Protesty, bojkoty, gniew. Po 79 dniach musieli błagać o przebaczenie i wprowadzić „Coca-Cola Classic”. Katastrofa stulecia. Ale czy wyciągnęli wnioski? Oczywiście, że nie. Opisane do wyrz*gania w każdym współczesnym podręczniku do marketingu – odsyłam.
  2. Rok 2004 – Coca-Cola C2. Brzmi znajomo? Nie? No właśnie. Napój pół-dietetyczny, kierowany do mężczyzn, którzy boją się pić Diet Coke, bo to podobno niemęskie. Tak, to była prawdziwa insightowa perła: „Zróbmy produkt dla facetów, którzy wstydzą się kalorii, ale nie chcą się przyznać, że liczą”. Efekt? 50 milionów dolarów w reklamę, i puf – zniknęło jak dym z grilla w Bieszczadach.

I co zrobili dziesięć lat później? Powtórzyli ten sam schemat spi****lenia. Tyle, że w zielonym. Bo Coca-Cola ma unikalny dar – gdy głupota i arogancja spotyka budżet, oni potrafią zrobić z tego globalny rollout. Wystarczy odrobina przesadnej pewności siebie, grupa ludzi z tytułem VP, wizja „transformacji kategorii” – i gotowe. A kiedy już wszystko się sypie, to i tak nikt nie wyciąga konsekwencji. Bo przecież: „To był eksperyment”. „To było potrzebne, by czegoś się nauczyć”. „To była innowacja, tylko rynek nie zrozumiał”.

A co jeśli to jest systemowo zaprogramowane w ich kulturę organizacyjną ? W tej części artykułu stawiam tezę, która jest tak kontrowersyjna w każdej korporacji, że równie dobrze mógłbym pociągnąć kijem basebollowym po płocie, za którym stoi agresywny pitbull.

„Stupid and Arrogant” – czyli jak głupota grupowa rozwala teamwork od środka

Coca-Cola Life to efekt pracy zespołowej w korporacji, a w korporacjach praca zespołowa to świętość. Nikt nie ma odwagi podważać dogmatu, że „każdy głos się liczy”, a wspólna mądrość zespołu zawsze przebije jednostkowy osąd. Tylko, że psychologia mówi coś znacznie mniej optymistycznego, a czasem wręcz mrocznego. Bo zespół nie staje się automatycznie mądrzejszy od swojego najmądrzejszego członka. Przeciwnie – bardzo często staje się gł*pszy od tego najgł*pszego. A wtedy nie mamy już do czynienia z pracą zespołową, tylko z widowiskowym lotem w dół – w rytm grupowej gł*poty, arogancji i mechanizmu „jeden idi*tyczny pomysł, wiele zatwierdzeń”. Teraz pokażę wam praprzyczynę wprowadzenia tej idi*tycznej innowacji – chirurgiczne rozbicie zjawiska, które roboczo nazwiemy „syndromem gł*piego, ale pewnego siebie” – tam, gdzie ignorancja idzie pod rękę z samozadowoleniem, a efektem jest decyzja, którą klepnęło piętnaście osób… tylko dlatego, że żadna nie miała odwagi zapytać „czy my właśnie nie robimy totalnej bzdury?”. Bo właśnie tak kończy się wiele korporacyjnych projektów: nie dlatego, że wszyscy byli idi*tami. Tylko dlatego, że nikt nie zatrzymał tego jednego idi*ty z PowerPointem, który mówił najgłośniej.

Cztery ćwiartki gł*poty i chwały: skala od „geniusza bez ego” do „idi*ty z mikrofonem”

Jeśli chcesz zrozumieć, dlaczego niektóre zespoły robią rzeczy genialne, a inne kończą jak zespół od launchu Coca-Coli Life – to oto najprostsza czteropolowa matryca świata. Dwa wymiary: poziom inteligencji (smart vs. stupid) i poziom pokory (humble vs. arrogant). Wychodzą cztery kwadranty. Cztery typy ludzi, z których tylko jeden naprawdę ratuje firmę – a jeden potrafi ją roz***ać do fundamentów.

1. Mądrzy i pokorni czyli ci, których chcesz mieć w zespole, ale których najczęściej się ignoruje. Kompetentni, skuteczni, bez potrzeby lansu. Rozwiązują problemy nie dlatego, że chcą błyszczeć, tylko dlatego, że potrafią. Czasem aż za bardzo się wycofują – bo zakładają, że dobre pomysły obronią się same. Nie robią show, nie krzyczą na spotkaniach, nie tłumaczą rzeczy cztery razy tym samym osobom. Dlatego często potrzebują zachęty, żeby zabrać głos – bo nie wchodzą do pokoju z transparentem „patrzcie jaki jestem za***isty”.

2. Mądrzy, ale aroganccy to ci, którzy wiedzą dużo – i wiedzą, że wiedzą. Często mają rację. Ale jeszcze częściej mają problem z komunikacją. Lubią dominować, przerywać, robić swoje. Krótkoterminowo dają efekty, ale długofalowo budują zespół, który działa jak stado zastraszonych chomików: nikt nie podważa ich decyzji, bo wszyscy wiedzą, że to się źle kończy. W praktyce: zespół wygląda jak sprawna maszyna, ale w środku huczy cichy bunt i pasywna agresja. Takie osoby wygrywają bitwy, ale często przegrywają wojnę – bo na koniec dnia zostają same. Albo otoczone przez tak samo aroganckich.

3. Gł*pi, ale pokorni czasem nie ogarniają systemu. Ale wiedzą, że nie ogarniają. Nie udają ekspertów. Są grzeczni, chętni do pomocy, potrafią słuchać. Niekiedy pracują ponad swoje możliwości i z pokorą przyjmują feedback. Nie wepchną ci projektu na minę, bo nie mają takiego ego. Jeśli ich dobrze ulokujesz, nie przeszkadzają – a czasem nawet pomagają. To ci, co z pokorą robią notatki na spotkaniach i nie udają, że „wiedzą, o co chodzi z tymi KPI-ami”.

4. Głupi i aroganccy tu wchodzimy w strefę zagrożenia biologicznego. Bo to nie są po prostu niekompetentni ludzie. To niekompetentni ludzie, którzy są absolutnie przekonani, że są genialni. I nie tylko przekonani – ale jeszcze głośni, pewni siebie, i z jakiegoś powodu… często awansowani, czasami nawet na funkcję prezesa. To są autorzy pomysłu wprowadzenia Coca-Cola Life. Znasz ich: to ci, którzy mówią jako pierwsi i najgłośniej, nawet gdy nie mają pojęcia, o czym mówią. Nie przyjmują korekty, nie pytają o zdanie. Mają opinię na każdy temat. Lubią prezentacje. Uwielbiają buzzwordy. Ich niekompetencja jest nie tylko rażąca – ona jest dumnie niesiona jak sztandar. To klasyczny efekt Dunninga-Krugera – czyli ludzie, którzy nie tylko nic nie wiedzą, ale też nie mają pojęcia, że nic nie wiedzą.

Więc jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego coś nie działa – nie patrz tylko na proces. Patrz, kto siedzi w którym kwadrancie. I upewnij się, że to nie kwadrant numer cztery rozdaje karty. Bo wtedy… sorry. Możesz mieć najlepszy brand, najlepszy budżet i najlepszy plan. Ale nie pokonasz gł*poty z pewnością siebie.

Dlaczego skupiamy się na „stupid and arrogant”? Bo to właśnie ta ćwiartka odpowiada za najpiękniejsze katastrofy teamworku

To jest konkretna konfiguracja, która powoduje, że inkluzywność i praca zespołowa zamieniają się w kabaret. Bo jeśli kultura zespołu mówi, że każda opinia się liczy, to niestety – liczy się też ta najbardziej idi*tyczna. A jeśli jeszcze dołożymy do tego arogancję bez kompetencji, to mamy gotowy przepis na grupowy zjazd w dół.

W teorii, zdrowy zespół powinien poradzić sobie z jednym idi*tą. Ale w wielu kulturach korporacyjnych dominuje nie zdrowy rozsądek, tylko unikanie konfliktu, uprzejmość i fiksacja na zgodzie. Tu wchodzi do gry groupthink – czyli psychologiczny mechanizm polegający na tym, że potrzeba konsensusu zabija krytyczne myślenie. Nagle nikt nie kwestionuje głupoty, bo „wszyscy się zgadzają”. Psycholog Irving Janis definiował to jako „pogorszenie efektywności umysłowej i moralnego osądu pod wpływem presji wewnątrz grupy”. Praktycznie: widzisz, że coś jest idiotyczne, ale milczysz, bo nie chcesz psuć nastroju. Grupa przestaje być mądrzejsza od jednostki i zaczyna być tylko głośniejszą wersją czyjejś pomyłki. A wtedy, nawet najgłupszy członek może ustawić kierunek całego projektu. Wystarczy, że mówi z przekonaniem. Reszta zespołu, nie chcąc wyjść na trudnych, kiwa głowami. I nagle błąd, którego nikt z osobna by nie poparł, staje się zespołową decyzją. A potem już tylko briefy do drogich agencji, inwestycja w capex, kampania i katastrofa w trzech aktach.

„Każdy głos jest ważny”… nawet ten najgł*pszy?

Firmy uwielbiają mówić o inkluzywności. Ale bardzo często oznacza to: wszyscy mają prawo głosu, nawet ci, którzy nie mają pojęcia o czym mówią. Rzeczywiście, słuchać wszystkich to jedno – traktować każdą opinię jako równorzędną to co innego. Wtedy nie masz dialogu. Masz dyktat równości intelektualnej, w którym specjalista i nowicjusz są traktowani jak dwie równie istotne wyrocznie.

Przecież to było do przewidzenia. Od pierwszej, zielonej etykiety

Są takie pomysły, które od razu pachną porażką. Nawet przez zamknięte wieko briefu. Coca-Cola Life była jednym z nich – od samego początku wyglądała jak kompromis zrobiony przez komitet, który nigdy nie pił Coli, ale bardzo chce być na TEDxie.

Bo kto w ogóle wpadł na to, że „trochę mniej cukru” to wystarczająca obietnica dla kogokolwiek? Fani klasyka chcą klasyka. Fani zdrowia – nie chcą Coca-Coli w żadnym kolorze. A ci pośrodku? Nie istnieją. To była strategia dla targetu, którego nikt nie spotkał, ale wszyscy lubią o nim mówić: „świadomy, ale lojalny”. „Jak jednorożec na diecie keto”. Wszystko to było przewidywalne. Nie z perspektywy lat, tylko z perspektywy dnia, w którym ktoś zaprojektował zieloną etykietę. Wystarczyło zadzwonić do Laury Ries, przeczytać jakąkolwiek książkę o pozycjonowaniu albo po prostu zadać pytanie: dla kogo to jest? I gdyby ktoś wtedy miał odwagę powiedzieć „dla nikogo”, zaoszczędziliby miliony. Ale nie. Zadziałał klasyczny efekt „brawo you guys are so great”, grupowy entuzjazm. Uśmiechy na spotkaniach. I zero krytycznego głosu, bo nikt nie chce być tym „trudnym”. No i proszę: zielony greenwashing w formie płynnej, z odrobiną stewi i pełną szklanką złudzeń. To nie był jeden błąd tylko cały proces systemowej, grupowej gł*poty. Zespołowy. Certyfikowany. Z pieczątką „Approved by Team Spirit”. I tylko szkoda, że nikt nie nacisnął STOP. Bo to nie była katastrofa z zaskoczenia. To była katastrofa z harmonogramem.

Akt inwestorski: moje $8,000 które chciały uciec z Atlanty

I żeby było jasne – nie piszę tego tylko jako analizy z fotela komentatora. To mój osobisty akt oskarżenia, bo miałem wtedy akcje Coca-Coli. Fakt, nie byłem żadnym funduszem hedgingowym z siedzibą na Manhattanie, nie siedziałem na walnym zgromadzeniu z kawą w ręku, nie znałem CFO po imieniu i nie grałem w golfa z szefem R&D. Ale miałem osiem tysięcy dolarów zainwestowane w akcje Coca-Coli, czyli tyle, co przeciętny Polak wywala na nową kuchnię z IKEA. Wystarczająco, by formalnie czuć się współwłaścicielem i więcej niż wystarczająco, by mieć moralne prawo, aby emocjonalnie poczuć się jak ojciec chrzestny marki, która właśnie odpi***alała na moich oczach taką stewiową manianę. A co!

Bo kiedy patrzysz jak inwestor, który właśnie widzi dzieci z działu marketingu bawiące się jego kapitałem, stewią i benzyną – próbując rozkręcić ognisko z zielonym logo Coke, zamiast trzymać się czerwonego ognia, który przez sto lat grzał im wyniki to przypominasz sobie ten legendarny rant inwestora Unilevera, kiedy firma, której jest współwłaścicielem, postanowiła redefiniować sens istnienia majonezu. Pan Terry Smith – miliarder, twardziel rynku – napisał:

– Firma, która czuje potrzebę definiowania sensu istnienia majonezu Hellmann’s, naszym zdaniem całkowicie straciła kontakt z rzeczywistością. Marka istnieje od 1913 roku – zgadujemy, że konsumenci już się zorientowali, do czego służy. Spoiler alert: do sałatek i kanapek.

No i właśnie, Coca-Cola też istnieje od 1886 roku. Jej sens jest oczywisty. Nie musiała być zdrowsza. Nie musiała być ekologiczna. Miała być za***iście gazowana, zimna i czerwona. Miała być The Real Thing wtedy, kiedy chcesz podzielić się radością z rodziną i przyjaciółmi. A zamiast tego dostałem kombuchę śmierci ze zdiagnozowaną chorobą dwubiegunową. Bo próbować sprzedać „zdrową Colę” to jak otworzyć pogrzebowy lunapark, prowadzić wegański steakhouse, czy pić z rana kawę bezkofeinową. To nie tylko nie działa. To obraża inteligencję odbiorcy i zasługuje na rynkowy w****dol ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Tekst Macieja Pichlaka po raz pierwszy ukazał się na LinkedInie.

PS Waterdrop: jak zamienić wodę w setki milionów dolarów (bez wody) [CASE STUDY]