…jeden, około 2-3 minutowy przejazd po trasie. Jednak na miejsce zawodów uczestnicy przyjeżdżają 1 albo 2 dni wcześniej, aby dobrze poznać trasę, wybrać linie przejazdu, przyzwyczaić się do warunków, przetestować każdą przeszkodę itd.
Często najbardziej widowiskowymi elementami na trasie są skocznie. Jest ich stosunkowo niewiele – zazwyczaj kilka mniejszych i jedna/dwie duże. I to właśnie na skoczniach skupia się uwaga wielu zawodników. Każdy koncentruje się na skoczeniu „dużej hopy”. Rezygnacja ze skoku „na dużej” oznacza wybranie objazdu, który zazwyczaj jest wolniejszy, przez co tracimy kilka, tak cennych w tym sporcie, sekund.
Zobacz również
Rok 2008 zawody w Myślenicach na górze Chełm. Na początku trasy znajdowała się jedna duża hopa, która wysyłała zawodników w powietrze nad drogą pożarową w lesie. Sama hopa nie była zbyt trudna, jednak dojazd do niej (bezpośrednie 50m przed nią) był ciężki. Przez to nie łatwo było nabrać odpowiednio dużej prędkości, aby oddać czysty skok. Wiele osób spędzało na tym elemencie trasy całe godziny, próbując wytrenować ten kawałek do perfekcji – skoczyć hopę i nie wybierać objazdu (tzw. chicken line). Przy okazji zapominali jednak o całej reszcie trasy. Dobrze pamiętam, jak jeden z braci Wincenciak (Grzegorz lub Mikołaj), którzy są jednymi z najlepszych zjazdowców w Polsce, radzili młodszym adeptom, aby mieć gdzieś tę właśnie skocznię. Cała trasa ma około 2 km i prawdopodobnie kilkadziesiąt zakrętów. Proponowali olać hopkę, nie skupiać się za bardzo i nie poświęcać jej cennego czasu na treningach. Nie ćwiczyć tylko 50 metrowego odcinka. Pamiętam, jak mówili coś w stylu: „jeśli nie możesz skoczyć tej hopy, to olej to i ćwicz zakręty. Ich na trasie jest kilkadziesiąt, jeśli poprawisz skręcanie, zyskasz dużo więcej niż na tym jednym skoku”.
I tutaj dochodzimy do reklamy. Czy nie jest tak, że często skupiamy naszą uwagę tylko na czymś, co tak na prawdę nie ma zbyt dużego znaczenia? Na przykład spędzamy tygodnie na projektowaniu „aktywacji digitalowej”. Myślimy o tym, co zadzieje się na stronie internetowej, jak przekazuje to ideę marki, poprawiamy UX, robimy testy, a totalnie zapominamy o tym, że w banner kierujący na stronę kliknie w najlepszym wypadku kilkanaście na 10 000 osób. Z czego większość to i tak roboty, internetowe crawlery, a nie prawdziwi ludzie.
Tym samym dochodzimy do punktu, w którym mamy wspaniale dopracowaną stronę dla 0,02% osób, a na pytanie „jak sprowadzimy tam ruch?” odpowiedź brzmi „zrobimy jakieś linkposty i kampanie w GDN”. Ten element, który często powinien być ważniejszy, traktujemy jak błahostkę.
#NMPoleca: Jak piękny design zwiększa konwersję w e-commerce? Tips & Tricks od IdoSell
W efekcie:
Słuchaj podcastu NowyMarketing
- 0,02% publiki zobaczy i z pewnością podjara się tym, co znajduje się na stronie
- 99,98% publiki zobaczy irytujący post w stylu „wejdź na stronę i wygraj 4 pak”
Cel kampanii pewnie nie zostanie dowieziony.
Dlatego właśnie jestem wielkim fanem oldschoolowego stylu reklamy, który nie wymagał od oglądającego żadnej akcji. Nie angażował do działania, był pasywny i przekazywał komunikat w pierwszym kontakcie. W większości przypadków niczego więcej po prostu nam nie trzeba. Nie mówię, że to rozwiązanie na każdy problem, ale bardzo mocno wierzę w to, że oldschoolowe spoty, reklamy prasowe i billboardy są super.
PS kocham kolarski slang
PPS zawody na Chełmie w 2008 r. udało mi się zakończyć na 1 miejscu w kategorii „hobby junior”, hopę skakałem 😉