Zdjęcie royalty free z Fotolia
Oczywiście do postawienia kropki nad „i” potrzebna będzie jeszcze decyzja Komisji Europejskiej, ale mimo wszystko sprawa już teraz wydaje się poważna. Tymczasem gigant z Doliny Krzemowej testuje nowy program, który wielu znawców prawa gospodarczego określiłoby zapewne jako kolejny przejaw strategii pro-monopolistycznej, czyli internet pozbawiony reklam. Oczywiście w wydaniu mocno subiektywnym.
Zobacz również
Program nosi dumną nazwę „Contributor” (tłum.: udziałowiec, ofiarodawca, ale także współtwórca) i w swoich założeniach opiera się na zupełnym odfiltrowaniu reklam z witryn internetowych. Usługa miałaby zostać udostępniona tym użytkownikom sieci, którzy zgodzą się wnosić opłatę w wysokości od 1 do 3 dolarów miesięcznie. W zamian właściciele stron przypisani do Contributora nie będą niepokoić ich żadnymi reklamami, za co zostaną uhonorowani częścią przychodów pochodzących z opłat abonamentowych. Brzmi całkiem logicznie i atrakcyjnie, prawda? Przyjrzyjmy się jednak szczegółom.
Wilk syty, owca syta
Na początek warto wyjaśnić, iż reklamy podlegające ewentualnemu odfiltrowaniu to te zawierające się w pakiecie AdSense, czyli pochodzące bezpośrednio ze stajni Google. Znajdują się wśród nich zarówno kontekstowe reklamy tekstowe, banery, jak i filmy promocyjne. W zamian za równowartość 1, 2 lub 3 dolarów miesięcznie („Im więcej wpłacasz, tym bardziej wspierasz strony, które odwiedzasz” – głosi jedna z dewiz programu) internauta zyska możliwość podziwiania swoich ulubionych stron WWW, opatrzonych jedynie okienkami z podziękowaniem za wniesienie wkładu finansowego (okienka te trafią w miejsce promocyjnych grafik oraz obrazów wideo). Co więcej, zostanie on wypisany z listy „śledzonych” na cele personalizacji reklam.
A jak będzie się rozkładał zysk dla dysponentów witryn? Proporcjonalnie, w zależności od ilości odsłon – tyle na razie zostało podane do publicznej informacji. Jeśli dany twórca bądź wydawca chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o swoich potencjalnych przychodach, czy szczegółach dotyczących funkcjonowania programu, Google proponuje mu kontakt drogą elektroniczną. Dość zaskakujące, zważywszy na dotychczasowy profesjonalizm korporacji.
#NMPoleca: Jak piękny design zwiększa konwersję w e-commerce? Tips & Tricks od IdoSell
Contributor jest aktualnie testowany na terenie Stanów Zjednoczonych, a jego uczestnikami od strony biznesowej są, m.in. Urban Dictionary, The Onion, Science Daily, WikiHow, Mashable oraz Imgur. Wszyscy zainteresowani uiszczeniem na konto Google pierwszych opłat abonamentowych muszą niestety trzymać swoje portfele na wodzy, bowiem program jest „zakolejkowany” – aby do niego przystąpić, należy wpisać się na listę oczekujących i wypatrywać zaproszenia.
Słuchaj podcastu NowyMarketing
Perspektywy na powodzenie Contributora wypada opisać jako całkiem spore, zważywszy że Google jest największym na świecie potentatem w dziedzinie reklamy internetowej i ma po swojej stronie wszelkie narzędzia służące kontroli rynku nowoczesnego marketingu. Również rozwiązanie polegające na wnoszeniu opłat w zamian za brak reklam sprawdziło się już w przypadku wielu serwisów WWW – dla przykładu Wikipedia funkcjonuje wyłącznie dzięki dobrowolnym datkom, wnoszonym przez fanów serwisu. Ale z drugiej strony…
…mamy przecież Adblocka
Adblock Plus to darmowy dodatek do wszystkich najpopularniejszych przeglądarek, od niedawna również klientów poczty elektronicznej. Obsługuje Mozillę Firefox, Operę, Google Chrome, Safari, Internet Explorera, przeglądarki spod znaku Androida oraz Mozillę Thunderbird. Pomysł, oparty na założeniach projektu „Adblock” Henrika Aasteda Sørensena, został powołany do życia przez Michaela McDonalda, by w styczniu 2006, za sprawą Wladimira Palanta, ostatecznie zyskać kształt samodzielnego tworu, cechującego się szybkim działaniem i opcją subskrybowania filtrów blokujących reklamy. Co można uzyskać dzięki zainstalowaniu w/w aplikacji? Całkowite uwolnienie się od graficznych treści reklamowych, animacji Flash czy tzw. pop-upów. Adblock Plus daje także możliwość blokowania wybranych serwisów WWW (np. rozprzestrzeniających złośliwe oprogramowanie czy spam), blokowania śledzenia aktywności użytkownika w ramach przeglądarki, związanego choćby z wykorzystywaniem przycisków społecznościowych, oraz dużą edytowalność poszczególnych ustawień. Wobec tak bogatej liczby opcji, nie należy się dziwić, że dodatek cieszy się ogromną popularnością. A przecież podobnych aplikacji jest znacznie więcej: AdFender, Google Ad Blocker, Privoxy czy Emma Ad Blocker, to tylko niektóre z nieodpłatnych narzędzi służących walce z wszechobecnymi reklamami. Dlaczego by więc ludzie mieli się przerzucić na płatną wersję od Google?
Ocena ryzyka
Z badań przeprowadzonych w 2013 r. przez założycieli serwisu analityczno-usługowego PageFair wynika, iż liczba internautów blokujących reklamy sięga niemal 23 proc., a tendencje wzrostowe mogą oscylować w granicach 3 proc. na miesiąc. Czy w związku z tym Contributor zdoła podbić serca całej rzeszy wielbicieli darmowych filtrów pozwalających na komfortowe przeglądanie sieci? Mimo wszystko jest to możliwe. Jak wieść gminna głosi, właściciele Adblock Plus – Eyeo – zostali nie tak dawno pozwani przez grupę niemieckich reklamodawców za wypracowanie modelu biznesowego niezgodnego z obowiązującym prawem. Jeśli sprawa rozstrzygnie się na korzyść pozywających, stworzony w ten sposób precedens z pewnością znajdzie swoją kontynuację i wówczas rozwiązania proponowane przez Google dla wielu mogą się okazać nieodzowne do zachowania dotychczasowej płynności obsługi sfer WWW. Ponadto gros założycieli stron internetowych zaczęło już stosować popieraną technologicznie taktykę, motywującą do wyłączania aplikacji blokujących reklamy. Komunikaty pokroju „Wyłącz program Adblock, aby (…)” stają się powoli normą dla serwisów oferujących hosting plików czy strumieniowe przesyłanie multimediów.
Oczywiście w parze z abonamentem musi iść także odpowiednia dawka edukacji, ponieważ historia zna przypadki, gdy na skutek „okoliczności prawnych” miejsce jednej aplikacji szybko zastępowała inna, zbliżona formułą, która czasowo omijała nakreślone sądownie dyrektywy. Dlaczego właśnie edukacji? Wcześniej czy później wszyscy internauci winni zrozumieć, że strony utrzymują się w przeważającej mierze z reklam i bez nich ich funkcjonowanie nie byłoby możliwe. Tak więc „siłowe” blokowanie treści promocyjnych w istocie ograbia twórców z należnych im dochodów. Z drugiej strony należy wziąć też pod uwagę różnorodność form reklamy. Te dyskretne, bardziej stonowane są z pewnością lepiej przyswajalne, niż oślepiające banery z nachalnymi hasłami lub szybujące po ekranie okna, których nie sposób zamknąć. Niestety na dany moment ostatnia z opisanych kategorii zdecydowanie dominuje, co również nie pozostaje bez wpływu na podejście odbiorców.
Jeśli Google zdoła zainteresować Contributorem szerokie grono wydawców, istnieje spora szansa, że część internetowej społeczności pójdzie właśnie tą drogą i wybierze abonament w miejsce aplikacji podobnych Adblockowi Plus. Cały proces może się jednak ciągnąć latami, gdyż zwyczaj nieodpłatnego unikania widoku reklam zdążył się już bardzo mocno zakorzenić w świadomości internautów. A z pieniędzmi (nawet tak drobnymi jak kilka dolarów, tudzież złotych miesięcznie) wielu tak chętnie się nie rozstanie.
Autor:
Łukasz Jabłoński – specjalista ds. copywritingu w Grupa TENSE