grafika: fotolia.pl
Administratorzy stron na Facebooku dobrze wiedzą, że każda ich pomyłka jest bezlitośnie punktowana przez fanów fanpage’a. Nagle okazuje się, że Twoje roztargnienie jest lepszym „call to action” niż wpis, nad którym głowiłeś się godzinami. Zrobiłeś błąd ortograficzny w swoim poście? Obraziłeś internetową sławę? Nie martw się – fani znajdą Cię szybciej niż Ty zdążysz kliknąć “edytuj”. A może – wcale nie powinieneś?
Zobacz również
Do rozważań na temat relacji i wiarygodności hejterów oraz sympatyków stron na Facebooku zainspirowała mnie sytuacja z połowy lutego. Jeden z blogerów opublikował wpis w którym skomentował słabe (jego zdaniem) wyniki sprzedażowe książki Michała Sadowskiego z Brand24: „Rewolucja social media”. Zrobił to najprawdopodobniej z dwóch powodów. Po pierwsze, by podzielić się swoją „kontrowersyjną” opinią, podejmując zarazem próbę ukształtowania opinii swoich fanów. Po drugie, niejako wywołał Sadowskiego do tablicy, licząc, że Michał przyjdzie i skomentuje, ściągając w ten sposób na stronę swoich zwolenników i subskrybentów. Słaby, bo słaby, jednak zawsze to jakiś sposób na wskoczenie do basenu polskich komentatorów internetu.
Trafiła jednak kosa na kamień, bo opinia na temat Michała i jego książki jest w większości pozytywna. Fani więc przyszli i zrównali blogera z ziemią. Abstrahując od tego, kto w tym sporze miał rację, naszym oczom ukazał się podręcznikowy przykład działania lojalnych fanów marki (w tym wypadku składającej się na osobę Michała Sadowskiego).
Zwolennicy zadziałali szybciej niż niejedni specjaliści od marketingu. Oczywiście część z nich uaktywniła się stając w obronie książki, część z potrzeby wzięcia udziału w dyskusji, w której można kogoś wypunktować. „Hejter” z powodu braku rzeczowych argumentów, szybko został sprowadzony do parteru. Worek z epitetami nie został co prawda rozwiązany, ale dyskusja przypominała trochę kopanie leżącego (który oczywiście sam był sobie winien). Można się zastanowić, czy Sadowski i jego fani powinni zareagować tak dosadnie? Skoro każdy ma prawo do wyrażania swojego zdania w sieci, a autor fanpage’a nikogo nie obraził, publiczny ostracyzm zdawał się być zbyt mocny.
Jak marki wspierają ochronę zdrowia psychicznego w Polsce [PRZEGLĄD]
Z tego wniosku łatwo można wysunąć pytanie – lojalni fani rzeczywiście świadczą o wartości danej marki czy są na tyle zapatrzeni w dany produkt, by reagować na każdy negatywny wpis pod jego adresem zero-jedynkowo? Z lojalnego fana stając się poniekąd hejterem.
Słuchaj podcastu NowyMarketing
Oczywiście należy takich ambasadorów swojej strony na wypadek kryzysów wykształcić. Jest to jeden z powodów, dla którego nawet mniej popularne produkty powinny mieć swoją reprezentację na targowisku, jakim niechybnie staje się Facebook. Jeśli ktoś obrzuci nasz fanpage pomidorem, dobrze by było, by znalazły się ręce, które mu oddadzą.
Morał z tej bajki zdaje się być jeszcze jeden. Hejter to nie zawsze samo zło. W rozsądnych ilościach pozwoli nam nakręcić ruch na fanpage’u i pobudzić do działania fanów, którzy wcześniej może w ogóle nie zabraliby głosu w dyskusji. Pikantna wymiana zdań, w której można komuś dopiec zawsze spotka się z większym zainteresowaniem niż grzeczne dzielenie się opiniami na temat zalet produktu.