Treści się teraz konsumuje. Jeden z wiodących blogów technologicznych w Polsce uznał to dokonanie za na tyle ważne, że nazwał je rewolucją. Napiszę raz jeszcze, kapitalikami: REWOLUCJĄ. Stop, stop! Rewolucja, moi kochani Czytacze, to jest wtedy, jak się ogórka kiszonego mlekiem zapije.
Od ogłoszenia – czy może nawet proklamowania, a co tam – tej rewolucji minęło już chyba z kilka tygodni. To szmat czasu; do dziś mieliśmy więc wybuchy mnóstwa innych rewolt – mniejszych i większych. A to chiński producent wypuścił nowy model telefonu, a to wiodąca firma technologiczna ogłosiła premierę nowych urządzeń peryferyjnych, a to znany portal społecznościowy zmienił widok powiadomień, a inny wprowadził możliwość zadawania pytań w formie ankiety, za to na mobilnej aplikacji do pokazywania innym swoich posiłków pojawiły się reklamy. Rewolucje wybuchają dzień po dniu na naszych oczach. Świat płonie.
Zobacz również
Zrobiłem szybki research dotyczący słowa “rewolucja” i dowiedziałem się, że jest to “znacząca zmiana, która zazwyczaj zachodzi w stosunkowo krótkim okresie”. Ale Wikipedia na bok, nie mogę ufać serwisowi, który nazywa mnie polskim poetą i publicystą. Miejmy choć na tyle ambicji, żeby sięgnąć po słownik języka polskiego PWN. Według niego rewolucja to:
- «zbrojne wystąpienie dużej części społeczeństwa przeciw istniejącej władzy, mające na celu zmianę ustroju w państwie»
- «proces gwałtownych zmian w jakiejś dziedzinie»
- pot. «intensywny, nieprzyjemny proces zachodzący w organizmie człowieka»
- pot. «duża zmiana»
Wiedzieliście – tak przy okazji – że łacińskie słowo revolvere, od którego cała ta rewolucja się wzięła, oznacza “obracać, przewracać”? Na przykład o sto osiemdziesiąt stopni, co nie? No i wygląda na to, że przyszło nam żyć w tak rewolucyjnych czasach, że dziwne jeszcze, żeśmy się przy okazji tych przewrotów nie powybijali.
Jeden bardzo znany, współczesny piłkarz gra w piłkę tak dobrze, że wymazał z kronik wszystkie indywidualne rekordy, a dziennikarzom brakuje epitetów, żeby o nim pisać, stanęło więc na tym, że jest z kosmosu. Z kolei współczesny rozwój i postęp leży w rękach korporacji i przedsiębiorstw, którym również brak epitetów, aby opisywać każde swoje posunięcie na rynku, stanęło więc na rewolucjach, bo co jeszcze może być mocniejsze? O ile firma X nazywa swój produkt rewolucyjnym, o tyle dziennikarze (i – hehe – blogerzy) mogliby wykazywać odrobinę więcej zimnej krwi, nie? Bo na razie to wygląda na to, że częściej zdarza im się ekscytować sloganami reklamowymi, niż realnymi zmianami, oznaczającymi realny postęp.
#NMPoleca: Jak piękny design zwiększa konwersję w e-commerce? Tips & Tricks od IdoSell
Swoją drogą, o jakim postępie my tu dziś mówimy? Pomińmy, że postęp przede wszystkim jest trudny do jednoznacznego zdefiniowania, a nawet określenia, czy jest dobrym, czy złym zjawiskiem. Często zdarza mi się trafiać na opinie, że jeszcze nigdy rozwój technologiczny nie galopował tak, jak teraz. Czy aby na pewno? Czy nie jest trochę tak, że ten obecny rozwój to produkowanie ciągle tych samych rzeczy, jedynie zwiększając ich ilość i dodając drobne usprawnienia? Czy nie kręcimy się w kółko od lat, z jednoczesnym przekonaniem o nieustannym postępie? Jakoś tak od rewolucji przemysłowej? No, może od końca Drugiej Wojny.
Słuchaj podcastu NowyMarketing
Marti Perarnau w swojej książce “Herr Guardiola” (znowu mi się tu wplątuje futbol) przytacza kilka wypowiedzi szachowego (i w ogóle sport) arcymistrza Kasparowa, który twierdzi, że wynalezienie internetu nie może się równać z odkryciem elektryczności oraz że sieć ma dużo mniejszy od prądu wpływ na gospodarkę produktową. Zauważa, że dzisiejszy postęp technologiczny służy głównie do zabawy. Co prawda komputer pokładowy Apollo 11 miał nieporównywalnie mniejszą moc obliczeniową od dzisiejszych smartfonów, ale służył do wysłania człowieka na Księżyc, a nie grania w “Angry Birds”.