Wakacyjny sezon poważania jego (ich) twórczości trwać będzie niczym pamięć o historii ekstremalnych form reklamowych i zagości na niejednej prezentacji i w wielu salach wykładowych.
24 lipca 2012 z każdego rogu ulicy w Poznaniu spogląda na kierowców i pieszych billboard z hasłem: Zgładzimy całe miasto i załączonym wiadrem gładzi, z kilkoma postaciami męskoosobowymi.
Zobacz również
Sytuacja wprost wyjęta z piosenki „Stany” zespołu T.Love. Billboard na każdym rogu ulicy jest, koncepcja jest, nakład finansowy jest, a smaku nie ma. Pozostaje estetyczne zatrzymanie krążenia, koncepcjowy stan przedzawałowy. To pierwsza od dawna tak widowiskowa intelektualna dealerka.
By zacytować Klejnuty i Magdę Gessler: Kurde, tak nie może być!
Nie wiem (i nie chcę wiedzieć), jakie środki stymulujące wspierały opracowanie hasła “Zgładzimy całe miasto”. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ile minut trwało jego opracowanie. I last, but not least, nie chcę wiedzieć, kto to hasło zgładził, tworząc je i publikując.
Movember/Wąsopad: jak marki zachęcają do profilaktyki męskich nowotworów [PRZEGLĄD]
Intuicyjnie czuję analogię do Berlina Zachodniego – piosenki Big Cyca z 1991 r.: „A w jeden dzień zarobisz tyle, co górnik w miesiąc w brudzie i w pyle”. W przypadku opisywanej kreacji z pewnością zarobkiem jest strzał w kolano i stopę jednocześnie. Istotnie, jest co świętować, drodzy.
Słuchaj podcastu NowyMarketing
Copywriterzy i graficy, mamy oto orgazm na granicy!
Na granicy dobrego smaku (zbyt względna wszak to granica) nie ma orgazmu. W mojej ocenie orgazm nie miał możliwości zaistnienia. Ni tu dobro, ni smak. Na granicy merytorycznej zawartości hasła również nie. Nie słyszałem (nie uzurpując sobie prawa do bycia wszechwiedźmą) o używaniu gładzi szpachlowej do terenów związanych z urbanizacją sensu largo (być może ktoś jechał tramwajem z gładzi szpachlowej, nie wiem). Nie jest to wcale orgazm językowy. Mamy oto czasownik w pierwszej osobie liczby mnogiej trybu oznajmującego, który pozwala uznać, że mamy do czynienia z obietnicą (niechaj powstanie potrzeba zakupowa u mieszkańca Poznania czy Warszawy, który chce, by jego miasto w dobrej intencji zostało zgładzone – zwrócę honor) względnie z groźbą informującą o apokaliptycznym wydźwięku (oto miasto zostanie po prostu zrównane z ziemią). Nie cechuje mnie neoficka zapalczywość, za to areligijność i bezpolityczność (w ramach aktualnej sceny), niemniej hasło Zgładzimy całe miasto, w Warszawie i Poznaniu szczególnie, uruchamia zbędny, napiszę więcej, chybotliwy celowo, kontekst historyczny. Ogłaszam orgazm na granicy wytrzymałości ludzi racjonalnie oceniających rzeczywistość!
Podczas konferencji Internetbeta 2009 wprowadziłem pojęcie złej homonimii. Chodzi o to, że w hasłach reklamowych czy tekstach sprzedażowych wykorzystuje się, ze sztywnym nastawieniem na cel, wyrazy tak samo brzmiące, a o innym znaczeniu, co w reklamie nierzadko prowadzi do efektów przekraczających zamierzenie autora. Sztandarowy przykład: pawia puściłem także do gazety (to zastrzeżenie ogłoszeniodawcy, że oferta internetowa może nie być wiążąca). O ile możemy tę formę reklamy objaśnić tendencją do skrótu w wyrażaniu myśli, to nie znajduje ona zastosowania w przypadku hasła “Zgładzimy całe miasto”. To najmocniejsza forma złej homonimii, jaką spotkałem.
Jedna z poprzednich reklam gładzi, gdzie heteroseksualna para była tłem, a hasło brzmiało: Gładź, Gładź, Gładź… była w przywołanych kontekstach odważna. Niemniej nie ma takiego erotycznego kontekstu, który obroniłby tę gładziową zagładę.
Takie mamy internety, jakie reklamy naziemnej chowanie. Na swojej klawiaturze mam takie miejsce, nazywam je roboczo „grotą obciachu”. Składa się z klawiszy Delete i Backspace. Sam chcę widzieć tylko te swoje hasła i teksty, które chronią od śródnocnego krzyku, zlania potem i skurczu łydek.
Tymczasem autorowi (autorom) przedmiotowego hasła życzę dobrego snu (o co z pewnością za dni kilka nie będzie łatwo), udanych wakacji na gładkim jak pupa niemowlęcia piasku, gdyż jakiekolwiek uwieranie w ciało może przynieść efekty w postaci hasła, na które nie wpadłby terminujący do dziś nadworny copywriter króla Ćwieczka.
Tekst został wcześniej opublikowany w serwisie Decommerce.pl