Dr Damian Parol, dietetyk i psychodietetyk, współautor rozdziałów w podręcznikach akademickich oraz publikacji naukowych w zakresie stylu życia i dietetyki. Twórca bloga damianparol.com i platformy ze szkoleniami on-line warsztatnauki.pl.
Więcej odcinków z serii „Influcencer/ka z misją” znajdziesz TUTAJ >>
Zobacz również
Jaka jest misja Twojej twórczości online?
Walka z wiatrakami. 😀 W przestrzeni publicznej mamy bardzo wiele niezgodnych z nauką – a czasem logiką – informacji, przez które przeciętny „zjadacz chleba” (i owsianki!) jest mocno zagubiony. Fake newsy przeplatają się z badaniami naukowymi, nadinterpretacje faktów z totalnymi bzdurami i do tego wszechobecnie clickbaity. Tworzy się chaos, w sieci przeciętny odbiorca ma ogromną trudność w odnalezieniu się w tym, co jest prawdą.
Często słyszę narzekania, że „teraz to każdy mówi co innego o diecie”. I szczerze to rozumiem, bo nawet ja czasem potrzebuję dłuższej chwili, żeby coś zweryfikować. A co dopiero ktoś bez takiego wykształcenia, doświadczenia i umiejętności jak moje. Niestety też treści kontrowersyjne są lubiane przez algorytm i robią duże zasięgi. Paradoksalnie rzetelne treści rozchodzą się słabiej, bo są nudne i nie generują tylu reakcji.
Moją misją jest wytłumaczenie ludziom, jak to naprawdę działa dieta, podawanie rzetelnych informacji i w miarę możliwości uczenie ich, jak te fakty weryfikować. Piszę „w miarę możliwości”, bo pewnych rzeczy nie da się zweryfikować bez eksperckiej wiedzy. Choć są podstawowe umiejętności, takie BHP poruszania się w internecie, które powinien znać każdy. Między innymi sprawdzenie źródeł, zrozumienie, że korelacja nie oznacza przyczynowości, badanie in vitro (czyli w próbówkach) i na zwierzętach nie zawsze przekładają się na ludzi itd.
Jak marki wspierają ochronę zdrowia psychicznego w Polsce [PRZEGLĄD]
Słuchaj podcastu NowyMarketing
Czujesz się autorytetem dla swojej społeczności?
Skłamałbym, gdybym pokornie powiedział, że nie. Czuję się i wiem, że to duża odpowiedzialność – dokładnie jak to ujął wujek Spidermana, choć niewielu infu bierze to sobie do serca. Przy tym uważam, że autorytety są zawsze problematyczne. Internet zna mnóstwo przykładów ludzi, którzy byli ogromnymi autorytetami dla swoich społeczności, a potem okazało się, że wcale nie są tak wiarygodni jak mieli być i postawiono im poważne zarzuty. Myślę, że każdy ma teraz w głowie licznie przykłady. Dlatego ze swojej strony staram się nawet nie tyle nie popełniać błędów, bo to raczej niemożliwe, co jeśli je popełnię, to być gotowym się do nich przyznać i z nich wycofać. To trudne, bo dotyka ego, ale niezbędne.
Kogo uznajesz za swój autorytet?
Z autorytetami mam tak, że raczej je podważam niż za nimi podążam. Dlatego bardziej ufam danym niż ludziom. Ale mam całkiem sporo osób których opinie cenię i których spojrzenie uważam za wartościowe. Przykładem może być Layne Norton, Alan Aragon czy Menno Henselmans albo Simon Hill. Co ciekawe chyba w przypadku każdego z nich są punktowo miejsca, co do których uważam, że są w błędzie i mam inne zdanie. Niemniej ich sposób myślenia, styl argumentacji i bazowanie na dowodach bardzo cenię.
Co Twoim zdaniem sprawia, że influencerzy zyskują zaufanie odbiorców, a publikowane przez nich treści wpływają na decyzje zakupowe konsumentów?
Myślę, że kluczowe jest tu to, że ludzie postrzegają infuencerów jako kogoś bliskiego sobie, kogoś z kim dzielą podobne problemy. I tak często rzeczywiście jest – szczególnie, jeśli mowa o influencerach o małych lub średnich zasięgach. Jeśli do tego ktoś jest szczery w swoim przekazie i krytyczny wobec tego, co poleca, to opinia takiego kogoś bardzo przypomina opinię kogoś znajomego, kto zna się na danym temacie.
Jednak zauważam też odwrotnie zjawisko – trochę jak z tą różdżką z Harry’ego Pottera, co wybiera sobie czarodzieja, a nie czarodziej ją. Że poniekąd społeczność w całkiem dosłownym sensie wypromowuje danego influencera, ponieważ podąża za nim i go wspiera. Nie jest tak łatwo o sobie myśleć, ale my jako influencerzy, jesteśmy też czymś stworzonym przez swoją społeczność. I to dość niebezpieczne zjawisko, bo może sprawić, że będzie się opłacać mówić ludziom tylko to, co chcą usłyszeć. Nie wspominam nawet o próbie zmiany zdania na jakiś kluczowy temat. Widać to np. w kontekście ciałopozytywności, gdzie część twórców mówi otyłym ludziom, że otyłość to nie jest coś co ma wpływ na ich zdrowie – wbrew faktom, otyłość jest chorobą, która w ogromny stopniu determinuje nasze zdrowie. I zanim się narażę wszystkim ciałopozytywnym aktywistkom. Uważam, że to jest bardzo potrzebny trend, bo to, do jakiego poziomu sięgnęła obsesja doskonałego ciała, szczególnie kobiecego, jest przerażające i szkodliwe. Nie zmienia to faktu, że po drugiej stronie tego spektrum też są problematyczne kwestie i wypowiedzi.
Inny żywy przykład to zwolennicy diety carnivora, którzy tłumaczą swoim odbiorcom, że dieta mięsa jest dla nich zdrowa, a szpinak to robi bleee. Niektórym taki przekaz trafia w gusta kulinarne i ich nie interesuje, czy to prawda, ale to, że taka narracja im pasuje. Dlatego takie treści zyskują popularność. Zasadniczo mówienie o zdrowiu to często mówienie ludziom tego, czego wcale nie chcą usłyszeć – trzeba się badać, być aktywnym fizycznie, jeść nie zawsze supersmaczne rzeczy itd.
Jak wyglądały początki Twoich działań?
Początkiem moich działań było zorientowanie się, że w pracy dietetyka można bazować na badaniach naukowych. Choć teraz brzmi to dziwnie to te kilkanaście lat temu nie było to tak oczywiste. Ktoś powiedział coś, ktoś napisał inaczej i w sumie nie wiedziałem, jak sprawdzić czy to prawda. Wtedy odkryłem, że prowadzi się prace naukowe, które dosłownie badają tego typu hipotezy. I że można sprawdzić czy ludzie rzeczywiście lepiej chudną, jak im się ograniczy węglowodany lub ile białka jest optymalnie jeść. Że to nie są wyłącznie teoretyczne dywagacje, których nie da się zweryfikować w rzeczywistości a obiektywnie mierzalne fakty.
Byłem tym szczerze zafascynowany w tamtym momencie. Dużo czytałem badań i zacząłem o tym pisać na blogu. Postawionym jeszcze na BlogSpocie, który już nie istnieje z tego, co wiem. W tamtych czasach królowały jeszcze blogi postawione jako oddzielna strona, a taki Facebook pełnił jedynie rolę wspierającą. Ale niewątpliwie to rozwojowi Facebooka zawdzięczam swój sukces, bo była to świetna platforma do promowania swoich treści.
Co interesujące, to w tamtych czasach nie można było liczyć na algorytmy i wszystkich nowych obserwujących zdobywało się bardzo mozolnie, a sto „lajków” pod postem to było megadużo. Dzisiaj czasem jedna rolka, małego twórcy, może zrobić milionowe zasięgi, jeśli tylko dobrze wkręci się w algorytm. Dynamika social mediów była zupełnie inna, znacznie wolniejsza.
W którym momencie poczułeś, że chcesz się poświęcić działalności internetowej, pracy influencera?
W zasadzie to nigdy. Kiedy zaczynałem to takie słowo zupełnie nie istniało. Mówiło się, że ktoś jest blogerem. Długo się też wzdrygałem, jak ktoś określał mnie influencerem, ale chyba dzisiaj już muszę to zaakceptować. 😀 Niemniej od pierwszych tekstów, które publikowałem sprawiało mi to przyjemności i dobrze się w tym odnajdywałem. Cieszyły mnie coraz większe zasięgi – choć chyba tego określenia też jeszcze nie było i nie było takiej statystyki na mediach społecznościowych. Już wtedy doceniałem wartość burzliwej dyskusji w komentarzach, choć jej poziom – i tak jest do dzisiaj – jest różny.
O czym warto wspomnieć to, kiedy zaczynałem, to utrzymywanie się z bloga było raczej mrzonką. To znaczy byli twórcy, którzy to robili, ale były to raczej wyjątki. Szczególnie w tym obszarze związanym ze zdrowiem, dietą i treningiem. Dlatego bardzo późno zacząłem myśleć o swojej twórczości jako o czymś, na czym mogę zarabiać. Co może wydawać się szlachetne, ale było błędem. Prowadzenie działalności w social mediach, jeśli chcemy to robić dobrze, generuje koszty i jakoś trzeba je pokryć. Dzisiaj uważam, że jeśli ktoś chce być obecny w social mediach, to powinien mieć od razu pomysł, jak na tym zarobić, bo inaczej trudno będzie mu rozwijać tę działalność. No, chyba, że ktoś z jakiegoś powodu ma czas i pieniądze działać pełnoetatowo jako twórca i dokładać do tego, ale są to jakieś absolutnie wyjątkowe sytuacje.
Jakie treści znajdziemy dziś na Twoim profilu/koncie/kanale?
Jeśli chodzi o format, to moje początki to treści pisane, ale obecnie od tego odchodzę na rzecz wideo, bo tu widzę przyszłość mediów społecznościowych. Z czym chyba większość ludzi zajmujących się tym tematem się zgodzi. Myślę, że wielu moich obserwujących mi tego nie wybaczy, też z bólem serca to robię, bo uwielbiam pisać, ale nie zmienię zasad tej gry.
Natomiast jeśli chodzi o zakres tematów, to poruszam głownie kwestie dietetyczne wokół których narosło sporo mitów i kontrowersji. Przykładem są ryby, owsianki, skoki glukozy, kolagen czy kwasy omega 6. Jest też trochę treści związanych z moim stylem życia, szczególnie treningami. Zastanawiam się nad otworzeniem się na większy obszar tematyczny, ale nadal skupiony wokół zdrowia.
Ile godzin dziennie poświęcasz na tworzenie treści?
Trudno jest mi odpowiedzieć precyzyjnie na to pytanie. W mojej pracy zajmuję się prowadzeniem klientów, prowadzeniem szkoleń stacjonarnych i online, wystąpieniami na konferencjach, pisaniem swoich prac naukowych i konsultowaniem innych oraz tworzeniem treści stricte na media społecznościowe. Jednak wszystkie zajęcia, które wymieniłem przekładają się na to, co tworzę w social mediach.
Często jest tak, że rolka na Instagramie powstaje pod wpływem rozmowy z klientem lub pomysł na nią pojawia się w czasie przygotowania wykładu na konferencję naukową. Ale też odwrotnie – przy pomocy social mediów reklamuję swoje usługi. Z trzeciej strony, często się też uczę z mediów społecznościowych, szczególnie z YouTube’a, więc trudno jest postawić granicę, w którym momencie pracuję nad treściami do mediów społecznościowych, a kiedy nie.
Czy swoje kanały prowadzisz samodzielnie, czy ktoś Ci w tym pomaga?
Wszystkie merytoryczne treści na moich mediach tworzę sam. Chciałbym, żeby był jakiś sposób na przetworzenie większej ilości materiałów, bo np. często dostaję propozycję recenzowania ciekawych publikacji, stworzenia nowych szkoleń, ale nie jestem w stanie tego zrobić. A też nie potrafię tego oddać komuś innemu. Taka merytoryczna praca to też moja ulubiona część.
W kwestiach technicznych, graficznych pomaga mi aktualnie moja żona. Szczególnie jeśli chodzi o YouTube, bo ma doświadczenie w montażu wideo. Zastanawiam się też nad zatrudnieniem kogoś, kto mógłby mi pomagać z ogarnięciem moich profili.
Jakie są największe wyzwania Twojej aktywności?
Moim największym wyzwaniem jest to, o czym wspominałem wyżej, czyli trudność w przetworzeniu większej ilości materiałów. Nie jestem w stanie fizycznie odnieść się do wszystkich problemów, które pojawiają się w sieci, a o które jestem proszony o komentarz. Innym problem jest bardzo duża dynamika tego, co się dzieje w social mediach. Zarówno, jeśli chodzi o trendy, jak i rozumienie, jak od strony technicznej opublikować wszystkie posty. Kiedyś określenia „specjalista do social mediów” wydawało mi się śmieszne, bo co to za problem kliknąć „opublikuj na Facebooku”. I te 10 lat temu to może nawet tak było.
Dzisiaj prowadzenie mediów społecznościowych na poziomie wymaga sporo technicznej wiedzy i ciągłego bycia na bieżąco, żeby rozumieć, co się dzieje. Szczególnie w obszarze treści wideo.
Jak sobie z nimi radzisz?
Nie radzę. 😀 Ale staram się uważnie zarządzać swoim czasem. Mieć wyznaczony czas na konkretne działania i trzymać się planów, list to-do i tak dalej. Kilka umiejętności musiałem też zdobyć w międzyczasie, o których kiedyś bym nie przypuszczał, że będą niezbędne. Ale im dłużej o tym myślę tym bardziej dojrzewam do zatrudnienia kogoś, kto będzie mnie wspierał w kwestiach technicznych.
Z jakimi markami najchętniej współpracujesz?
W ostatnich miesiącach jestem związany z marką Pomelo – cateringiem dietetycznym. Ta współpraca układa się bardzo dobrze. Do tego tworzymy kanał Well Be Studio na YouTubie. To dla mnie o tyle nowość, że w tym projekcie jestem odpowiedzialny wyłącznie za aspekty merytoryczne – co pozwala mi się skupić na tym, co dla mnie najważniejsze.
Bardzo lubię też współpracować z firmami i organizacjami promującymi aktywność fizyczną i zdrowy styl życia. Tak jak post w ramach kampanii PZU Zdrowie lub MultiLife. To po prostu spójne ze mną i z tym, co chcę przekazywać dalej w świat. Cieszę się, że na tym etapie marki często chcą wziąć udział w wspieraniu czegoś ważnego, a nie tylko bezpośrednio promować swój produkt. Myślę, że odbiorcy to doceniają i zapamiętują, a ostatecznie marka na tym dużo zyskuje. W dzisiejszym świecie może być nawet ważniejsze czy twoja marka się dobrze kojarzy niż to czy ktoś zna konkretnie twoją ofertę.
Którą dotychczas zrealizowaną współpracę wspominasz najlepiej?
Trudno mi powiedzieć. Nie mam też jakiegoś bardzo dużego portfolio współprac. Liczę, że te współprace, które teraz są aktywne to projekty, które będę wspominał bardzo dobrze.
Czy masz jakieś „złote zasady” przy podejmowaniu decyzji o rozpoczęciu współpracy z marką?
Mam bardzo wysoko postawioną poprzeczkę, jeśli chodzi o współprace. Po pierwsze musi to być oczywiście produkt lub usługa, która jest wartościowa, zgodna z nauką i spójna z moimi wartościami. Nie widzę się w promowaniu produktów, które składają obietnice bez pokrycia.
W moje branży to niestety wycina większość współprac – szczególnie jeśli chodzi o suplementy. Promowanie suplementów jest OK, żeby nie było, ale bardzo wiele z nich to niemal scam i trzeba być ostrożnym. Ważny jest też dla mnie wizerunek marki. Nie musi być on bardzo poważny i „nobilitowany”, ale kiedyś długo zastanawiałem się nad współpracą z marką, która tworzyła reklamy, które wyśmiewały się z rzeczy, z którym moim zdaniem nie powinno się wyśmiewać. I nie chodzi o to, że wszystko musi być supergrzeczne, też lubię humor lekko wulgarny lub na granicy dobrego smaku, ale są rzeczy, których nie powinno się robić.
Bardzo nie lubię też, kiedy marka bardzo naciska na powiedzenie czegoś w określony sposób. Czasem jest tak, że firma ma dobry produkt, ale on nie działa do końca tak jak to przedstawiają. I oczywiście nie będę wnikał w cały marketing tej firmy i ich komunikację, ale jeśli próbują na mnie wymusić, żebym powiedział coś, z czym się nie zgadzam, to jest to dla mnie wielka czerwona flaga.
Jakie są Twoje wymagania, jeśli chodzi o działania płatne i barterowe?
Nie działam na zasadach barterowych praktycznie w ogóle. Nie wykluczam takiej możliwości całkowicie, ale w 95% współpraca barterowa jest współpracą za grosze. Niestety niektóre firmy nadal uważają, że mogą otrzymać świadczenie reklamowe w zamian za produkt o wartości 50 zł. Jeśli firma przychodzi do mnie z prezentem, na zasadzie, że jak mi się spodoba, to będzie im miło, że dam znać o tym sowim obserwującym, to spoko. Nie uważam, żeby był jakiś problem z polecaniem czegoś za darmo, wręcz przeciwnie – o ile tylko firma zostawia mi tu swobodę na podjęcie decyzji.
Jeśli chodzi o płatne współprace, to bardzo cenię sobie firmy, które dokładnie wiedzą, czego chcą i w pierwszych wiadomościach przedstawiają dokładny budżet i harmonogram działań. Dla mnie to ogromna oszczędność czasu jak wiem, czego firma potrzebuje i ile chce za to zapłacić. Dlatego nawet wolę przyjąć gorsze warunki, które zostaną postawione od razu, niż tygodniami wynegocjować optymalny zakres świadczeń i wynagrodzenia.
Na jakie kwestie prawne współpracy zwracasz uwagę?
Jestem typem osoby, która nie tylko czyta umowy, ale często konsultuje się z prawnikami na ich temat. Jestem pod tym względem dość uciążliwy i pilnuję, żeby nie wpaść w jakąś pułapkę. Chyba takim najgorętszym tematem w tych kwestiach jest zakaz konkurencji, który często jest skonstruowany tak, że w zasadzie paraliżuje jakąkolwiek działalności. Zdarzyło mi się dostać umowę, w której moja codzienna działalność jako dietetyka powinna być uznana na konkurencyjną. I oczywiście rozumiem, że firmy muszą zabezpieczyć tego typu rzeczy, ale czasem mam wrażenie, że bardziej ktoś z działu prawnego chce się popisać, niż realnie ma to zabezpieczyć interes firmy.
Bardzo zwracam też uwagę na zakres odpowiedzialności – czy np. firma nie próbuje wcisnąć mi czegoś za co de facto nie mogę odpowiadać oraz wykorzystanie wizerunku. Tu umowy też często są tak skonstruowane, że firma może wykorzystać mój wizerunek w znacznie szerszym zakresie niż rzeczywiście jest to potrzebne i wynika z ustaleń.
Wolisz pracować bezpośrednio z markami, czy przez agencje marketingowe i dlaczego?
Do tej pory doświadczenie mam takie, że lepiej układały się współprace bezpośrednio z markami. Myślę, że wynika to z tego, że łańcuch decyzyjny jest krótszy i wszystko jest wtedy łatwiejsze. A kiedy agencja zaczyna konsultować pewne rzeczy z marką, to robi się głuchy telefon. Niektóre agencje mają też nieelegancki zwyczaj nieodpisywania na maile po złożeniu oferty lub urywania rozmowy w którymś momencie, bez informacji dlaczego. Marki bardziej o to dbają i prawie zawsze dostaję jakąś odpowiedź, nawet jeśli nie akceptują moich warunków i nie chcą negocjować dalej.
Jaki budżet powinna przeznaczyć marka na współpracę z Tobą?
Nie mam przestrzeni na drobne świadczenia, bo czas, który miałbym na nie przeznaczyć jest zabierany z większych projektów. Zwykle wiec jest to powyżej kilku tysięcy zł. Generalnie też jestem raczej zainteresowany stałymi współpracami niż pojedynczymi działaniami. Nawet, jeśli ostatecznie zysk miałby być mniejszy, to wolę tak niż kilka dni w miesiącu przeznaczać na negocjacje umów i dogadywanie wszystkich kwestii od nowa.
Najbardziej absurdalna lub dziwna propozycja współpracy z marką
Oj, tego będzie bardzo dużo… Dostawałem sporo propozycji współpracy od marek, które promowały rozwiązania, które otwarcie krytykowałem – np. detoks czy agresywną suplementację. Dziwił mnie taki całkowity brak researchu ze strony marek. Dostawałem też propozycje promowania mięsa lub słodyczy, co też jest bardzo niespójne ze mną. Dostałem też kiedyś propozycję przeszczepu włosów w barterze. I w sumie to nawet nie była zła propozycja, ale mi jest całkiem dobrze z takimi włosami jak mam – czyli jak ich nie mam.
Choć chyba najbardziej absurdalne są propozycje współpracy barterowej, w której marka zaznacza, że recenzja ma być pozytywna, z określonymi oznaczeniami, tagami i to w ciągu dwóch tygodni. Trudno mi uwierzyć, że ktoś się na to zgadza, ale widocznie musi, skoro takie maile się wysyła.
Co myślisz o wirtualnych influencerach?
Myślę, że to jest bardzo dziwny pomysł. W swoim zamyśle influencer to ktoś „z krwi i kości” komu ludzie mogą zaufać. Jeśli stworzymy wirtualnego influencera, to będzie to awatar marki lub agencji marketingowej. Wtedy jest to w zasadzie forma klasycznej reklamy, tylko przeniesiona na realia socialmediowe, a nie działanie influencerskie. Nie rozumiem też, czemu w takim przypadku nie zatrudnić po prostu aktora lub stworzyć maskotkę firmy. Nie mówię, że to nie może wyjść, być może ludzie się nabiorą, ale zaprzecza to idei tego, czym miała być zbudowana wiarygodność influ. Dla mnie siła tej formy marketingu miała zawsze polegać na tym, że ludzie wierzyli, że dana osoba nie poleci im byle czego.
I od razu widzę ten kontrargument, że w sumie wiele osobowości w social mediach też ma małą wiarygodność, nie przywiązują wagi do tego, co promują i od takiego awatara różni ich tylko to, że nie mają twarzy wygenerowanej przez sztuczną inteligencję. No i prawda, ale to też jest zaprzeczenie influencer marketing.
Jedyne sensowne zastosowanie takiego wirtualnego influencerstwa przychodzi mi do głowy w sytuacji, w której jakaś instytucja lub firma chciałby prowadzić swoje social media i potrzebuje jakieś „twarzy”, którą woli wygenerować przez AI niż np. zatrudnić aktora, ze względu na koszty. Ale to nie jest wtedy zasadzie influ, tylko właśnie awatar firmy lub instytucji. I pytanie, czy wtedy najlepszym pomysłem jest generować taki awatar, a nie jednak skupić się na treściach, w których pokazanie twarzy nie będzie potrzebne.