Zacznę chyba od tego, że jeśli przyjmiemy, że firma rodzinna to taka, w której kontrolowana własność pozostaje w rękach jednej osoby lub kilku osób z jednej rodziny, to pracuję w firmie rodzinnej. Założył ją 25 lat temu Michał, potem dołączył do niego Marcin, którzy poznali się blisko 40 lat temu w liceum na Żoliborzu w Warszawie. Od kilkunastu lat pracuję w środowisku, które się zna i lubi.
Czy lubię outdoor? Tak, lubię outdoor. Czy lubię go, bo tu pracuję i nie wypada mówić inaczej? Nie, po prostu lubię outdoor. Ale wiem, że z relacją z outdoorem jest różnie. Zdarza się, że ktoś poznaje nas, a potem mówi, że teraz inaczej patrzy na reklamy w ogóle, a na outdoorowe szczególnie. Mam też przyjaciół, którzy nie znoszą outdooru i mówią mi, że gdyby to zależało od nich, ich firmy nie reklamowałyby się na billboardach. Odpowiadam wtedy, że rozumiem, bo ja też nie przepadam na przykład za bankami oraz że zgadzam się, że niektóre pomysły na reklamę OOH są zwyczajnie słabe.
Zobacz również
Zawsze bliżej mi było do outdooru tradycyjnego niż do cyfrowego. Klasyczny OOH uważałam za bardziej wymagający od DOOH, czyli outdooru cyfrowego. To się jednak zmieniło i myślę, że to jest tak, jak z książkami. Czytam książki, jestem bibliofilką, ale odkąd dostałam w prezencie czytnik e-booków, ogromnie doceniam jego funkcjonalność. Kiedy jadę w góry, nie muszę się ograniczać do wyboru jednego tomu, to po pierwsze, a po drugie – mogę sobie wygodnie czytać, co tylko chcę w namiocie, w bazie na paru tysiącach metrów (to kwestia priorytetów: na kilka dni zrezygnuję z prysznica, ale nawet na jeden nie zrezygnuję z książki – i to się da pogodzić).
I skoro jesteśmy przy priorytetach, to sądzę, że dyskusja o przestrzeni i reklamie outdoorowej ma z nimi wiele wspólnego. Ludzie bowiem mają różne cele, różne potrzeby i różne punkty widzenia. Przeciwnicy OOH i DOOH mówią: chcemy lepszej przestrzeni, do diabła z tą reklamą. Firmy outdoorowe mówią: lepsza przestrzeń jest możliwa, reklama jest potrzebna – i to się da pogodzić. Zwolennicy OOH i DOOH i ci, którym powyższy podział jest obojętny mówią: zarezerwujcie mi, proszę, tablice na grudzień.
Do Trybunału Konstytucyjnego trafiło właśnie pytanie Naczelnego Sądu Administracyjnego o to, czy samorządy mogą żądać likwidacji nośników legalnie postawionych przez firmy outdoorowe. NSA uważa, że w takiej sytuacji doszłoby do wywłaszczania, a wtedy należałoby wypłacić odszkodowanie. Ponadto zdaniem NSA taki przepis może naruszać zasadę zaufania obywatela do państwa, ochronę praw nabytych, prawo własności i wolność prowadzenia działalności gospodarczej oraz tzw. zasadę proporcjonalności.
#PrzeglądTygodnia [05.11-12.11.24]: kampanie z okazji Movember, suszonki miesiąca, mindfulness w reklamach
To poważna rzecz. Jeśli sprawa opiera się o NSA i TK, to znaczy, że są wątpliwości, że trzeba je wyjaśnić, że prawo musi być jedno, jasno napisane, przestrzegane i egzekwowane przez wszystkich: przez firmy reklamowe i przez samorządy. Nielegalne nośniki powinny zniknąć i nie rozumiem, dlaczego tak się nie dzieje. Legalne nośniki powinny móc zostać, a jeśli nie, ich właściciele powinni dostać odszkodowania. Zastanawiam się, co wnoszą komentarze o „partykularnych interesach grupy przedsiębiorców”, i czy przypadkiem właściwie dalej mówimy nie o tym, że wszyscy podlegają prawu tylko raczej o tym, kto powinien (tu akurat przedsiębiorcy), a kto nie musi (tu akurat samorządy) podlegać prawu i że to wszystko jest zasadniczo kwestią umowy chwili.
Słuchaj podcastu NowyMarketing
Uważam, że lepsza przestrzeń jest możliwa, że reklama jest potrzebna i że to się da pogodzić.