… po nawiązywanie kontaktów międzyludzkich poprzez sieci społecznościowe, dalej po przeniesienie naszych finansów na wirtualne konta, a w rezultacie do powstania zupełnie nowych gałęzi biznesowych. Sama technologia jest jednak niewiele warta, jeśli nie jest napędzana przez dane – dane, które generują użytkownicy. Ci z kolei generują ich ogromną ilość. Wszyscy korzystający z internetu zostawiają informacje o sobie – mniej lub bardziej świadomie. A kluczem do sukcesu jest kontrola „zer i jedynek” czyli kontrola przepływu informacji, bo to właśnie dzięki niej Google, Facebook czy inne firmy zarabiają krocie. Tylko jak? Skoro Google oferuje wszystko „za darmo”.
Kiedy „za darmo” to więcej niż nam się wydaje
Większość użytkowników nie dba o swoje dane ani o to jak wiele informacji zostawia w internecie, w końcu przecież „nie mam nic do ukrycia”. Zatem zupełnie świadomie przechodzimy do porządku dziennego nad faktem, że nasze dane są gromadzone i agregowane, a Ci bardziej zaawansowani podkreślą jeszcze ich lokowanie w „chmurze”. Na tym zazwyczaj się kończy. A teraz zastanówmy się dlaczego Facebook, YouTube czy wyszukiwarka Google są darmowe? Pewnie większość wskaże, że serwisy te zarabiają z reklam i wyskakujących okienek, a znacznie mniejsza część odpowie, że za darmowy dostęp do poczty email, filmów czy zdjęć podajemy niektóre informacje o sobie. Popatrzmy bliżej na Google. Do spektakularnego sukcesu firmy przyczynił się mechanizm automatycznego rankingu strony www, następnie powstał szereg nowych – oczywiście darmowych produktów takich jak Gmail, Google Maps, Google Calendar, Google Drive i masa innych. I bynajmniej głównym celem ich stworzenia było zaspokojenie potrzeb użytkowników na nowe produkty, a wyciągnięcie od użytkowników jeszcze większej ilości informacji o nas i o naszym życiu. Zatem „za darmo” oznacza, za wszystkie możliwe informacje na nasz temat.
Zobacz również
Ciastkowe potwory
Zastanówmy się, jak dużo danych o sobie pozostawiamy w internecie. Począwszy od czytania porannych wiadomości na Onecie, szybki update o nowych wpadkach Kim Kardashian na pudelku, sprawdzenie stanu swojego konta dzięki bankowości internetowej, robieniu zakupów na Zalando czy opłacaniu rachunków przez internet. To wszystko, to jedynie przykład tego w jaki sposób konsumujemy internet, a tym samym zostawiamy za sobą miliony cyfrowych śladów w postaci plików cookies. Dane ze stron www, w połączeniu z „lajkami” i podobnymi śladami dają bardzo szczegółowy obraz każdego użytkownika, a wtedy „ciasteczka” zmieniają się w „ciasteczkowe potwory” ku uciesze właścicieli danych, którzy zarabiają krocie na reklamodawcach.
Pierwsze kłamstwo internetu
„Zapoznałem się z regulaminem świadczenia usług i akceptuje jego warunki” – jest największym kłamstwem w internecie. Wszelkie polityki prywatności dostępne są w postaci wielostronicowych, zapisanych mała czcionką, w dodatku prawniczym żargonem, dokumentach. A wszystko to, właśnie po to, aby nie dało się ich przeczytać, a jedynie akceptować. Zatem „akceptuje” oznacza naszą zgodę na szpiegowanie, agregowanie, a następnie sprzedawanie danych na nasz temat.
Zapisz się do newslettera i odbierz 20 zł na pierwsze zakupy
Polacy reklam nie lubią. Na świecie Polska zajmuje 2 zaszczytne miejsce pod względem korzystania z narzędzi do blokowania reklam. Nie lubimy ich dlatego, że jest ich za dużo, że przeszkadzają, że nie są do nas dopasowane. O ile w tym trzecim aspekcie sporo się zmienia to dalej „za dużo” przekonuje nas aby dalej je blokować. Mimo to, kiedy w naszych ulubionych sklepach internetowych pojawia się okienko: „Zapisz się do newslettera i odbierz 20 zł na pierwsze zakupy” znaczna większość z nas bez problemu zostawi swój adres mailowy – czyli za 20 zł, których większość z nas pewnie nie wykorzysta, pozwalamy się bombardować reklamami w swojej poczcie e-mail, a idąc dalej – nasz e-mail zostanie sprzedany jako baza danych każdej firmie, która za to zapłaci.
#PrzeglądTygodnia [05.11-12.11.24]: kampanie z okazji Movember, suszonki miesiąca, mindfulness w reklamach
Dane, więcej danych i jeszcze więcej danych. O ile sami, wymieniając swoje dane szybko myślimy o takich informacjach, jak imię, nazwisko i data urodzenia, to wysyłając podobne zapytanie do Facebooka czy Googla otrzymalibyśmy ogromny plik z danymi, który zapewne przeraziłby niejednego użytkownika sieci. Jednak to nie tylko wielcy gracze zbierają i sprzedają nasze dane, ale także podmioty, których na pewno o to nie podejrzewamy. Każda, z pozoru niegroźna, aplikacja: z pogodą lub horoskopem to bardzo wygodny sposób do wykradania danych, pobierania list kontaktów czy śledzenia lokalizacji, ale także do odczytywania haseł. A metod, zbierana danych w internecie, jest tak wiele, ile jest w stanie wymyśleć firma, które chce te dane od nas wyciągnąć.
Słuchaj podcastu NowyMarketing