>>> „Jedz ostrożnie” – kontrowersyjna kampania AMS dzieli odbiorców [opinie]
>>> Piwo na bazie bakterii z waginy – marketingowy eksperyment czy przepis na sukces? [opinie]
>>> Zmiana komunikacji marki Gillette – dlaczego reklama „The Best Men Can Be” rozjuszyła mężczyzn? [opinie]
>>> Asystent Google po polsku zrewolucjonizuje marketing? [opinie]
>>> Jedna, jedyna… moja ukochana reklama
>>> Wygrany przetarg
Zobacz również
5 wskazówek, jak przygotować się do przetargu, by go wygrać
- Postaraj się być zapraszanym do przetargów (o tym się nie mówi, ale dla większości agencji, szczególnie początkujących, największym problemem jest sam fakt, że nie są zapraszane do najbardziej pożądanych przetargów). A jak to zrobić? Nie powiem, to część tego, co lubię w przetargach najbardziej – strategii i rywalizacji 😉
- Poznaj swojego klienta, nie startuj w ciemno, nie pracuj po nocach nad materiałem, który nie wiesz, czy w ogóle trafi w jego potrzeby. Jak to zrobić? Znajdź swój sposób.
- Niech plusy nie przysłonią Ci minusów, przetargi wykończyły lub nadwyrężyły już niejedną agencję. Brain draining i sportowy przegląd rynku jako praktyka biznesowa koszmarnie wypaczyły rynek agencji reklamowych. Jeśli wszyscy będziemy grać jak partner, a nie jak wasal – jest szansa, że agencje przestaną startować w tak prowadzonym konkursie piękności.
- Nie rób przetargowej dramy – nie udało mi się jeszcze pracować w agencji, w której ostatnie 2 doby przed deadlinem nie były koszmarem. Ślęczeniem po nocach, wymyślaniem na siłę, zmęczonymi umysłami. Nawet nie ma szansy spojrzeć na taką pracę na świeżo. Plus, wszyscy na prezentacji przetargowej wyglądają jak niewyspane smutne kocięta.
- Nie powiem. Znajdź swój sposób 😉
W ilu przetargach uczestniczyłaś? Czy masz jakieś „przetargowe” rytuały?
Nie mam pojęcia w ilu. To było mnóstwo przetargów. Uwielbiam je. Chociaż to drenujące, kosztowne, ryzykowne, to najprzyjemniejszy moment mojej pracy. Kiedy dostaję w ręce brief, odkrywam klienta, w mojej głowie pojawiają się pomysły. Myślę, że to jest właśnie mój rytuał: w pierwszym momencie odpalam serię rakiet i pozwalam sobie na wszystkie pomysły, nie zabijam ich, nie kalibruje, tylko odkrywam możliwości. Potem, na etapie prac zaczynam stosować kryteria, zasady, układać, sprawdzać, czy działa, liczyć.
We własnej agencji Good Division najprzyjemniejsze było pierwsze zaproszenie do publicznego przetargu, które wpłynęło jakieś 2 miesiące po założeniu firmy. Nie mieliśmy nawet spółki, wszystko „jechało” na mojej działalności, tak naprawdę – umówmy się – nie mieliśmy szansy tego wygrać. Ale mnie się uśmiechał pysk od ucha do ucha, bo czułam, że wracam do gry na własnych zasadach. Dopiero noc przed przetargiem (tak, ostrzegałam przed deadline’ami ;)) udało mi się zebrać ekipę, z którą ten projekt w ogóle dało się opracować. Praca nad materiałem sama w sobie była niesamowicie przyjemna i stymulująca – jechaliśmy na oparach ekscytacji i kortyzolu. Powstała fantastyczna rzecz, nadal jestem z niej dumna i uważam, że stworzyliśmy genialny format reklamowy. Myślę, że mógł być trochę zbyt odważny dla tamtego klienta, ale szczerze mam nadzieję, że przyjdzie na niego czas 😉
Najbardziej zaskakująca sytuacja, która Ci się zdarzyła podczas walki o klienta
Kiedy po kilku miesiącach pracy wystartowałam w przetargu z sieciowymi agencjami, w których pracowałam! A jeszcze lepszy: kiedy udało się wygrać przetarg dla „wielkich agencji”. Z zaskakujących rzeczy jeszcze jedna: zaskakuje mnie, jak szybko ludzie i zespoły się poddają albo nie podchodzą do zadań, bo uważają je za zbyt trudne i wymagające, albo brakuje im zasobów. Zamiast szukać sposobu, szukają przejścia po linii najmniejszego oporu. Ja nie czuję takiego strachu, owszem, są przetargi, w których po prostu nie chcę startować i klienci, dla których nie chcę pracować. Często słyszę, że jestem arogancka, ale jeśli czegoś chcę, to cholera znajdę sposób. To chyba mój najlepszy hint na wygrywanie przetargów.
Movember/Wąsopad: jak marki zachęcają do profilaktyki męskich nowotworów [PRZEGLĄD]
Słuchaj podcastu NowyMarketing